Zarażony pozytywnym wirusem. Wróciłem do szybszego biegania

Wirus Narodowego Święta Biegania, które odbyło się w Warszawie, dopadł mnie w Gdańsku. Podziwiając, gratulując i trochę zazdroszcząc wszystkim znajomym, którzy biegli na 10 lub 42 kilometry w stolicy, nie wytrzymałem. Założyłem buty i poszedłem sprawdzić na co mnie stać po kontuzji kolana.

 

Ostatnie tygodnie mijały pod znakiem powolnego powrotu do dawnej sprawności. Biegałem zgodnie z harmonogramem zaakceptowanym przez fizjoterapeutkę z RehaSport Clinic. Dwanaście tygodni. Na początku kwietnia miałem bez przerwy przebiec 20 minut. I tak się stało. Nie wszystkie zalecenia wypełniłem. Jednak jedno najważniejsze tak. Nie spieszyłem się. Nie było mowy o gorącej głowie. Ważniejszy był powrót. Ostatnio biegałem nawet po 40-50 minut. Tempo bardzo wolne. 6-7 minut na kilometr. I czasami zastanawiałem się już, czy niezbyt asekuracyjnie. Czy nie powinienem trochę zaryzykować? Przyspieszyć? Jednak kilka miesięcy przerwy szybko studziły moje zapędy. I tak już zapłaciłem niemałą cenę.

 

W Warszawie w maratonie startowało dwóch moich kolegów, z którymi zaczynałem przygodę z bieganiem. Ja dziś próbuję dojść do siebie. Oni ukończyli królewski dystans. Tak więc już raz się spieszyłem i teraz nie mam zamiaru. Kiedy tak całą niedzielę docierały do mnie kolejne informacje o wyczynach koleżanek i kolegów coraz bardziej nie mogłem wytrzymać. Szczególnie słowa uznania kieruję w stronę Piotra. Przebiec w czasie 2:56 minut? Piękny wynik! To była jego kolejna próba złamania 3 godzin. Tym razem się udało. Cierpliwość i misterny plan przyniósł efekt. Inne wyniki, szczególnie debiutantów: Kuby i Łukasza też budziły podziw. Ale Wam dobrze!

 

Nosiło, nosiło, aż stwierdziłem: Idę przebiec 5 kilometrów w szybszym tempie niż do tej pory. Chciałem sprawdzić na co mnie stać po prawie dziesięciu miesiącach wolnego lub żadnego biegania. Liczyłem na 26-27 minut.

 

Zanim jednak zacząłem biec, zrobiłem kilometr truchtu i solidne rozciąganie. Pogoda nie sprzyjała, bo wiatr na połowie 400 metrowego kółka dawał się mocno odczuć. Biegłem spokojnie. Tak mi się wydawało. Na trzecim kilometrze lekko przyspieszyłem. Na czwartym planowałem zwolnić, aby nabrać sił przed dłuższym finiszem. Na piątym kilometrze czułem ból w nogach. Także lekki dyskomfort w kolanie. Ale nic, co powinno mnie przerazić. W końcu „meta”.

 

Jakie było moje zdziwienie, kiedy na zegarku zobaczyłem 24 minuty 4 sekundy. Wow! To naprawdę nieźle i to po tak długiej przerwie. Cierpliwość się opłaciła. Nie ukrywam, że dałem sobie pozytywnego kopa. I zamiast zazdroszczenia znajomym, którzy walczyli w Warszawie, poczułem radość. Jest energia do dalszych treningów. W poniedziałek o świcie basen. Wtorek lekki rozruch biegowy. Środa rower. W czwartek zaczyna się Święte Triduum Paschalne, tak więc krótka przerwa od treningów. Do 19 lipca 2014 roku i głównej mojej imprezy zostało trochę czasu, tak więc można pracować.

 

Narodowe Święto Biegania z Warszawy dotarło do Gdańska. I dobrze. A jeśli dodamy do tego zwycięstwo gdańskich żużlowców nad dream teamem z Torunia, czas spędzony z rodziną, wspólne śniadanie i obiad oraz świętowanie Niedzieli Palmowej to okazuje się, że był to bardzo dobry dzień. Super!

 

Marcin Dybuk

 

Ps. Poranny basen z energią, którą otrzymałem po bieganiu przebiegł dużo lepiej. Udało się wyeliminować kilka błędów zarówno w żabie jak i w kraulu. Pozytywna energia jest ważna.