Kwidzyńska dycha. Fala potknięć i wielka satysfakcja

Potworna kolka na trzecim kilometrze. Później co drugi km powtórka. Mniej więcej. Ból nie pozwolił zrobić kroku. Złość. Skrajne uczucia na przemian. Walka z samą sobą. Z myślami. Wszystko jakby buntowało się we mnie. Niemoc. I poczucie, że biegnę tempem… Nie moim. Tak wyglądał kwidzyński dystans. Ale jestem zadowolona!

 

Kilka dni przed biegiem na samą myśl, że mam to zrobić, byłam zmęczona. Przygotowania do startu w 1/8 IM wyciskają ze mnie wszystkie soki i chęci. Codziennie rano ciało mówiło – dosyć! Jest triathlon. Po co Ci bieg? Jest tyle ciekawszych zajęć. Można pobiegać koło domu. Rower. Ba! Nawet zrobić identyczny dystans. Rano, kiedy jeszcze żar nie leje się z nieba. A ten dzień miał być upalny. Skrajne uczucia. Zwyciężyło… No właśnie co? 

 

Zaraz po starcie zastanawiałam się, co ja tu robię. Przecież nie chce mi się teraz biec. Nie ma tej radości, która była wcześniej, kiedy stawałam na starcie. Był huk, który obwieścił początek biegu, więc przebieram. Samopoczucie fatalne. A jednak coś pchało mnie do przodu. Na każdą propozycję Marcina, by zejść  z trasy odpowiadałam stanowczym – NIE. Po drodze miotałam się w głębi strasznie. Plątanina odczuć. Ale biegnę. Kiedy łapie skurcz, idę. Chcę dobiec do końca.

 

Wreszcie meta. Radość, że już koniec. Nie euforia, jak zwykle. Nie czułam ulgi. Przeciwnie. Potworny kamień. Jakbym biegła po „złote kalesony”, które na własne życzenie, ktoś sprzątnął mi sprzed nosa. Albo jakbym pobiegła nie w tym kierunku. Poczucie klęski? Niedosyt? Nie wiem.  Wiem jedno –  to było niemiłe. Po cichu chciałam zejść poniżej godziny. Tak, chciałam! Chyba pierwszy raz odkąd biegam naprawdę coś chciałam. Marcin przekonywał, że w tym upale to nie ma sensu. Nie nastawiałam się, ale skoro już „muszę” biec, to może chociaż jakiś bonus.

 

Ile biegliśmy? – zapytałam Marcina. W głowie oczywiście miałam już odpowiedź – chyba z 80 minut, a na pewno grubo powyżej 70-ciu. W sumie 65 – usłyszałam. Zatrzymałam się w osłupieniu. Ile??? To niemożliwe. Mogłabym przysiąc, że czułam się jakby ktoś przywiązał mi do kostek kamienie. Nogi z ołowiu. Wszystko nie tak. Miejsce, pogoda, kondycja. Wszystko!

 

Poczułam przypływ energii. 65 minut! Niemożliwe! To naprawdę ja? Miałam jeszcze tyle zapasu… Nagle uświadomiłam sobie, że moja kondycja nie jest taka słaba, jak mi się wydaje. Mogłam przyspieszyć i to nawet sporo. W jednej chwili zobaczyłam jaką drogę przeszłam. Zgubiła mnie głowa. Jak nigdy dotąd. Przemęczenie, a w rezultacie brak woli. Do tego trudności na dystansie, które wynikały m.in. z braku rozgrzewki. Zrozumiałam, że wystartowałam w tej imprezie trochę wbrew sobie.

 

Mimo to jestem BARDZO zadowolona! Dużo się nauczyłam. Wyciągnęłam wnioski. I najważniejsze – poznałam lepiej siebie. Jest moc! Ale jest też słabość. Moja niemoc. Ją też trzeba przygarnąć. Najbardziej. Nie bać się jej. Trzeba umieć ją unieść. Bo to właśnie tutaj, niepozornie drzemie największa siła. W Kwidzynie jej nie wykorzystałam. Strach? On przysłania najwięcej, a najbardziej zdrowy rozsądek. Po biegu poczułam jeszcze większą wolę walki w triathlonie. Nie wiem do końca jak pokonam dystans 8 czerwca. Ale wiem, że jestem gotowa to zrobić.

 

Aldona

 

Kwidzyńska dycha w oczach męża

Aldona trafnie opisała, to co działo się na trasie. Dla mnie to był bieg dużo łatwiejszy niż przed rokiem. I teraz i wtedy temperatura oscylowała wokół 30 stopni C. Jednak wtedy biegłem o 12 minut szybciej i pewnie stąd uczucie piekła w 2013 roku. Dziś było dużo lżej. Mnie, ale nie Aldonie.

 

Jestem pełen podziwu dla tego co Ona robi dziś dla siebie. Czasami nie potrafię tego zrozumieć, czasami doprowadza mnie do złości. Ale zawsze próbuję być przy niej. Dzięki jej przygotowaniom do triathlonu oraz walce z tym związaną coraz mniej koncentruje się na sobie. Przestają być ważne drobiazgi, kto z nas ma rację. Ważniejszy jest cel ten indywidaulany jak i ten wspólny. Odzyskujemy siebie, aby z jeszcze większą mocą być ze sobą. Kolejne 18 i więcej lat. 

 

Przed nami w najbliższych dniach dużo wyzwań. Pierwsze w najbliższych dniach. Po raz pierwszy mam przepłynąć jezioro. Sprawdzić na otwartym akwenie to, czego nauczyłem się na basenie. Zmierzyć się z strachem, który paraliżuje mnie od 25 lat. Wykonać drugi z trzech etapów walki z wodnym demonem. Kolejne 8 czerwca w Brodnicy. Start Aldony w 1/8 IM. Później krótki urlop z dziećmi i przyjaciółmi. Wreszcie choć trochę odpoczniemy od dnia codziennego. Na początku lipca jadę z chłopakami w góry. Tylko i aż cztery wspólne dni. Aldona z Majką będą miały babsi czas. I w końcu 19 lipca start. 1/4 IM i moja walka z samym sobą. Za mną już 95 dni przygotowań. Chwil radości i zwątpienia. Przede mną 55 dni. Z każdym dniem jest coraz trudniej, ale tego dnia w moim, naszym życiu coś się zmieni.

 

20 lipca zaczniemy odpoczywać od zbyt wypełnionego życia. Będzie czas na lenistwo, lampkę wina w ogrodku i spotkania z Przyjaciółmi. Ale przede wszystkim pobycie razem z dzieciakami, które płacą wysoką cenę i wykazują się niesamowitą cierpliwością. Dziękujemy im za to. Jeszcze chwila i będzie lepiej 🙂

 

Marcin