Mam 40 dni, aby się zatrzymać

Muszę się zatrzymać, bo inaczej rozpadnę się na drobne kawałki. Tysiące. Próbując poskładać to w całość zabraknie mi sił, aby być dobrym mężem, ojcem, synem, bratem, przyjacielem…

 

Był taki moment w życiu, że nic nie układało się tak jak powinno. Pozornie było świetnie. Puściłem się w wir pracy. Godzina za godziną. Dzień za dniem. Tydzień za tygodniem. Bez przerwy. Wspinałem się na szczyt. Niespełna 30-letni menedżer, który ma do udowodnienia starszym kolegom, że zasłużył na stanowisko. Szefowi, że dobrze zrobił stawiając na niego. Czytelnikom, że potrafi dobrze zredagować gazetę. Wymyślić dobry tytuł. Przyczynić się do zahamowania spadku sprzedaży gazet. Zaplanować i koordynować jeszcze jedną i jedną akcję społeczną.

 

Byłem młody i pewny siebie. Szybki i wściekły. Tak szybki, że nie zauważyłem, jak to co najważniejsze zostaje daleko w tyle. Życie ustawiło na drodze znaki ostrzegawcze. Nie zwracałem na nie uwagi. Mnie się nic nie może zdarzyć. To mój czas. Teraz, albo nigdy. Przyspieszam.

 

Kiedy dziś, ponad dziesięć lat później wspominam tamten czas, to ciesze się, że na zakręcie była barierka. Taka solidna, która wyhamowała zawrotną prędkość. Nie zatrzymała. Pozwoliła jednak nie wypaść z drogi. Kiedy rysując do bólu lakier swojego życia, kątem oka zauważyłem najbliższych, przeraziłem się.

 

Zaraz się rozbiję. W imię czego? Ulotnej chwały. Kilku błysków fleszy. Fałszywego uznania. Jeszcze jednego szczebelka na drabinie ludzkiej próżności. Dość. Spakowałem plecak, wsiadłem w pociąg i pojechałem do Krakowa. Tam spędziłem siedem dni w ciszy. Hamowanie bolało. Układanie poszczególnych spraw nie było łatwe. Naprawianie trwało.

 

40 dni. To dobry czas, aby zwolnić, a może nawet zatrzymać się i spojrzeć na życie. Sprawdzić, czy wszystko jest na miejscu. Aby nie stracić tego co najcenniejsze. Życia w zgodzie z sobą. W wolności z miłością.