Spacer po szynach

To opowiadanie, które powstało po bożonarodzeniowym spacerze rodzinki. Wędrowaliśmy po nieuczęszczanych torach ciesząc się słońcem,  przyrodą i wspólnym czasem. Szczegónie to ostatnie było ważne, gdyż przed świętami pędziliśmy jak szalony pociąg.

 

***

 

Spaceruję torem. Chodzę po szynie. Ręce mam rozłożone na boki, aby zachować równowagę. Jeśli tego nie zrobię, spadnę. Muszę być skupiona, bo inaczej się zsunę i zboczę z trasy. Tej dobrej, którą teraz kroczę. Lecz nie zawsze nią idę. Czasami się zsuwam. Tak jak każdy człowiek. Ale im dłużej idę tym rzadziej zdarzają się takie wpadki. Jestem coraz bardziej doświadczona. Patrzę w dal, aby nie stracić z oczu kierunku. Mojej drogi, którą wyznacza szyna. Jeśli tak się stanie będę skończona. Na zawsze skończona. Za mną jest słońce, wspiera mnie. Jeżeli chcę rozejrzeć się na wszystkie strony muszę się zatrzymać. Podziwiam drzewa i przyrodę. Najpierw gołą i białą, po niej nadchodzi moja ulubiona ciemno-zielona i rozkwitająca. Następna jest zielona i słoneczna, a na końcu kolorowa.

 

To jest moja droga życia. Życia chwilami smutnego, bolącego i przygnębiającego, ale też radosnego, pięknego i pełnego nadziei i wiary. Stawiam stopy równo, zaczynając od pięt, bo mogę skręcić kostkę, a wtedy nie będę mogła iść dalej. Często muszę być ciepło ubrana, by mój żywot nie był zimny i bezuczuciowy. Krocząc myślę o różnych rzeczach, ale staram się, aby były to rzeczy podnoszące mnie na duchu. Z resztą trudno o takich nie myśleć skoro otacza mnie przyroda. Wczuwam się w nią, by być jej częścią. Czasami się śmieję, co przerywa Ciszę. To dobrze, bo śmiech to lekarstwo. Ludzie potrzebują lekarstw. Potrzebują ich, by być silnymi. Trzeba być silnym, aby stawić czoło wiatrowi. Przeciwnościom losu.

 

Najpierw, na początku toru, w moim życiu pojawiają się rodzice. Idą przede mną po równoległych szynach i trzymają się za ręce, bo są małżeństwem. Są radośni, rozmawiają. Mama jest dokładnie naprzeciwko mnie. Później pojawiają się moi bracia. Starszy jest przede mną, a młodszy za mną. Wszyscy rozmawiamy i śmiejemy się z żartów głowy rodziny i jego starszego syna. Przed rodzicami idą dziadkowie. Dwie pary trzymające się za ręce. Kobiety są po prawej stronie, a mężczyźni po lewej. Pojawia się także ciocia, wujek i ich dzieci, a także starsza kuzynka.

 

Oprócz rodziny chodzi po szynach moja klasa i osoby, które odegrały ważną rolę w moim życiu. Pojawiają się z czasem, jak dorastam i rosnę. Znika klasa z podstawówki, zastępuje ją ta gimnazjalna, a następnie licealna. Obok mnie idzie mój chłopak ze studiów. Kiedy już jestem dorosła, zupełnie nagle znikają dziadkowie. Płacz i smutek panuje w całej rodzinie. Poznaję nowych ludzi, którzy zaczynają mnie otaczać. Nazywam ich przyjaciółmi. Jedna osoba z tej grupy zostaje moim mężem. Trzymamy się za ręce. Nareszcie.

 

Wszyscy są już dorośli. Później pojawiają się moje dzieci, które idą przede mną. Patrzę z miłością na męża, dzieci, braci i ich potomków, rodziców, którzy stali się dziadkami, na przyjaciół, których jest coraz więcej. Towarzyszy nam ukochany pies Ozzi. Nie idzie po szynach, lecz między nimi. Po kilku latach rodzice rozpływają się w powietrzu. Muszą zejść na pobocze. Czuję potworny ból, który widać także u innych. Zaczynam się starzeć. Powoli odchodzą wszyscy, którzy szli przede mną po torze. Nie jestem już tą młodą osobą. Jest ze mnie nie lada staruszka. W końcu nie widzę nikogo. Słyszę tylko kroki chodzących za mną osób. Bardzo dobrze opanowałam chodzenie po szynach. Nie muszę trzymać wyciągniętych rąk, równie dobrze mogą być w kieszeniach.

 

W ostatnich sekundach życia idę sama. Tata woła mnie:

 

 – Maja, chodź!

 

 – Już muszę?

 

Wygląda na to, że to już koniec. Schodzę na pobocze. Znów staję się jedenastoletnią dziewczynką. Widzę plecy mojej najbliższej rodziny. Odwracają się do mnie. Mama, tata i bracia. Ludzi, których kocham najbardziej.

 

Maja, 5 stycznia 2014 Gdańsk