Tajlandię zapamiętam uśmiechniętą

Kilka powodów dla, których rodzinne ferie w Tajlandii na długo pozostaną w mojej, naszej pamięci. Dodatkowo już będąc w Gdańsku, niesamowitym mieście, możemy z czystym sumieniem przyznać, że tęsknimy i kiedyś do Azji wrócimy.

 

Wiele wskazuje, że to był jeden z ostatnich naszych rodzinnych wyjazdów. A i tak uszczuplony o Dawida, który w tym czasie robił kurs wysokogórski w Tatrach. Maja i Kajetan tak nam zapowiedzieli. Tak więc cieszyliśmy się, że zdecydowaliśmy się wspólnie wyjechać na dwa tygodnie. Po zachwytach Dawida, który we wrześniu 2018 roku na motocyklach i stopem przemierzał Wietnam, pozazdrościliśmy mu. Wtedy też zapadła decyzja, że my też chcemy „posmakować” Azji. Kierunek Tajlandia. Zaczerpnęliśmy wiedzy, kupiliśmy bilety lotnicze jesienią i oczekiwaliśmy ferii 2019 roku. Liczyliśmy na ciekawy wypad, ale nie sądziliśmy, że będzie on aż tak obłędny. Trudno wszystko wyrazić słowami, ale postaramy się za pośrednictwem tychże oraz zdjęć podzielić, się tym co przeżyliśmy.

 

Życzliwość i uśmiech

Wiem, że czas urlopu i słońce sprzyjają postrzeganiu rzeczywistości w jaśniejszych barwach. Ale tutaj, stwierdzenie, że uśmiech to taka krzywa, która wiele prostuje, sprawdza się jak chyba nigdzie. Przynajmniej, ja w takim miejscu do tej pory nie byłem. Już Malta wydawał mi się miejscem, gdzie ludzie są wyjątkowo życzliwi. Jednak Tajowie okazali się jeszcze bardziej. I to jest pierwszy z powodów dla, których Tajlandię zapamiętam uśmiechniętą. Dosłownie. Życzliwość ludzi i ich uśmiech. Niemal w każdej sytuacji. I nie była to życzliwość wymuszana dla turystów. Tam tak po prostu jest.

Dwa przykłady z naszego pobytu. Kiedy jedno z nas wpadło na skuterze do rowu natychmiast przy drodze zatrzymywali się tubylcy i pomagali wyciągnąć skuter z rowu. Dopytywali się o zdrowie i prosili byśmy jechali wolniej. A kiedy zostawiliśmy telefon w sklepie i nie mogliśmy go znaleźć ekspedientka natychmiast przyszła z pomocą. Deklarowała nawet przejrzenie zapisu monitoringu. Na szczęście nie było trzeba. Telefon znalazł się szybciej.

 

Jedzenie. Obłęd

Każde, którego próbowaliśmy. Ale najbardziej to na ulicy. Miało coś w sobie, co sprawiało, że już nie chciało się jeść w restauracji. Ryże, makarony, warzywa, owoce. Długo by wymieniać. Moim faworytem były padthai z krewetkami. Ale był także wegetariański, z kurczakiem, z jajkiem. Pod różnymi postaciami. Na przekąski, choć nie tylko często sięgaliśmy po sajgonki, robione na naszych oczach.

A do tego wszystkiego shake owocowe. Największym wzięciem cieszył się ten kokosowy, najlepiej prosto z kokosa. Ale był bananowy, arbuzowy, guava, papaya itd. A owoce kupione przy drodze? Rewelacja. Wyobraźcie sobie jak wbijacie zęby w słodkie mango, z którego ciekanie po was sok. Słodki i taki „zajefajny”. Jeśli nigdy nie jedliście mango w Azji, to niestety, nic wam wasza wyobraźnia nie pomoże. Tego trzeba spróbować… Były też owoce, które widzieliśmy pierwszy raz na oczy, a co za tym idzie, pierwszy raz je próbowaliśmy. Ale nie ostatni. Tak więc jedzenie było rewelacyjne. W Bangkoku, to nawet grillowanego krokodyla można było spróbować. A to wszystko w obłędnie niskich cenach. Za koktajl owocowy ok 4-5 złotych w Bangkoku. Obiad tajski to ok 10 złotych. My za 4 osobową rodzinę płaciliśmy średnio 60-70 złotych za dania plus napoje. Warto także dodać, że zjeść można dobrze na ulicy, ale także w marketach. Na wyspach w jednym miejscu rozstawia się kilkunastu kucharzy, którzy przygotowują posiłki. Super to wszystko wygląda i smakuje.

 

Widoki, słońce i morze

Temperatura powietrza około 30 stopni. I nie ma to znaczenia czy w dzień czy w nocy. W dzień nawet więcej w słońcu, które daje, dosłownie popalić. Filtr 50 to minimum. A i tak nie ma gwarancji, że jak poleżysz zbyt długo na słońcu, to następnego dnia będziesz szukał na plaży palmy, w cieniu której będziesz mógł się ukryć. Woda cieplutka i słona. Wyporność jak się patrzy. Można pływać, pływać i jeszcze raz wpływać. Widoki na plażach jak na reklamie batonika bounty. Dosłownie. Zachody słońca jak na filmach. Dżungla, lasy deszczowe, wodospady i kąpiele w nich bajka. I w tym punkcie nie ma co za bardzo się rozpisywać. Lepiej popatrzeć na zdjęcia.

 

Masaże, masaże

W ciągu dwóch tygodni pięć razy skorzystaliśmy z tych usług. A wszystko to za niewielkie pieniądze. Godzinny masaż tajski to 35 złotych. Masaż stóp 30 złotych. I nie ma znaczenia czy to na wyspie, czy w stolicy. Zresztą w Bangkoku na popularnych ulicach, na przykład Khaosan salon jest obok salonu, a w każdym kilka, kilkanaście łóżek. Zarówno na zewnątrz jak lubisz ciepło, jak i w klimatyzowanym pomieszczeniu.

 

Tuk tuk i skuter, czyli komunikacyjne cuda

W Bangkoku poruszaliśmy się taksówkami, a dokładnie tuk tukami. Połączenie skutera z rikszą. Na początku próbowaliśmy jeszcze chodzić, ale szybko uznaliśmy, że lepiej wydać 10 złotych i tuk tukiem przemieścić się do wybranego celu. Do zabytku, atrakcji, którą planowaliśmy zwiedzić lub wieczorem na jedną z ulic, gdzie planowaliśmy spędzić wieczór przy dobrej muzyce, jedząc i pijąc, czyli dobrze się bawiąc. Kolejna miła atrakcja to tramwaj wodny za 3 zeta, którym można także przemieszczać się z jednego punktu do drugiego. Na wyspach wynajęliśmy skutery.

 

Koszt to 200 batów, co daje nam 24 złote dziennie. Pięć minut potrzebowałem, aby przekonać się, że ruch lewostronny w Tajlandii, na wyspie, to nic strasznego. Nawet jeśli niechcący w początkowym etapie wymusisz pierwszeństwo, to nie usłyszysz krzyków czy wrogiego trąbienia. Raczej możesz usłyszeć śmiech. Ale taki życzliwy. I mimo, że ruch jest duży, to drogi tam są przyjazne. Przynajmniej my tego doświadczyliśmy przez osiem dni przemieszczając się skuterem. Przejechałem około 350 kilometrów jako kierowca i kilkadziesiąt jako pasażer Kajetana. Tak, tak. Wszyscy jeździli na skuterach. Zarówno Kajetanowi, jak i Majce nauka zajęła chwilę.

 

Spotkanie z Nemo. Snorkeling

Bajeczne widoki podczas pływania z rurką w morzu. Kolorowo i dynamicznie. A spotkanie z kapitanem Nemo, to spełnienie marzenia prawie z dzieciństwa. Bo w dzieciństwie był delfin Um, a później już jako rodzic oglądałem z dziećmi Nemo. Teraz miałem okazję podziwiać te sympatyczne, pomarańczowe rybki na żywo pływając tuż nad nimi. I oczywiście, to co dla mnie było bardzo ważne, to ta radość i wolność, którą odczuwałem „pływając” z rybami. A kiedyś jeszcze bałem się wody. I to było i jest niesamowite 🙂 Marzenia są do tego, aby jest spełniać!

Byliśmy ze sobą

Dwa razy udało nam się z Aldonką pobyć tylko ze sobą. Porozmawiać o ważnych sprawach. Wysłuchać siebie, podzielić tym co przeżywamy. Także czas z dziećmi był niepowtarzalny. Wspólne posiłki, zwiedzanie, plażowanie i nauka jazdy na skuterach. Takie proste rzeczy, na które w Gdańsku nie ma czasu lub po prostu ich nie zauważamy i nie doceniamy.

A jeśli do tego dodamy jeszcze czas dla samego siebie, spotkanie z wewnętrznym „ja”, poznawanie kultury Azjatów i życie bez pośpiechu to mamy jakiś obraz tego co się wydarzyło. Jakiś , bo nawet mnie, nam ciągle się nie mieści czego pięknego doświadczyliśmy w ciągu tych dwóch tygodni ferii.

Bo życie potrafi być piękne…

 

Marcin Dybuk