Mozolna droga pod górę ma sens. Można dostrzec więcej. A to, co spotykasz ma wyraźne kształty. Wyostrza się wzrok, bo trzeba bardziej uważać. Patrzeć pod nogi. Jesteś skupiony. Więcej słyszysz, jakby lepiej widzisz. Zatrzymujesz wzrok na szczególe, na tym, co jest blisko, wokół ciebie.
Kiedy we wrześniu wędrowaliśmy w górach, obiektywnie w nie najlepszych warunkach, pośród deszczu i gęstej mgły to właśnie przyroda przywołała mnie do pionu. Pozwoliła żyć chwilą. To było łagodne „przełączenie”.
Wędrowaliśmy ciągle w górę, błoto, kałuże, strumienie deszczu pod butami i żadnych widoków. Żadnej perspektywy, po prostu nic z pozoru ciekawego. Mgła spowiła wszystko. Widoczność na kilka metrów. A jednak za tą mgłą cały czas była przestrzeń, piękne połoniny, szczyty do zdobycia, widoki. Była w tym jakaś głębia. To właśnie mgła trzymała na wodzy rozbiegany, pędzący wzrok. Pozwalała skupić się tylko na tym, co pod nogami, blisko. Kamieniach, liściach, trawach, na bliskiej osobie, na tej wędrówce.
Kiedy droga wiedzie bardzo stromo w dół lub w górę musisz być uważny. Słyszysz swój oddech. Można poczuć siebie. Równina jest dobra dla nabrania sił, wytchnienia, ale chyba jednak wolę się „wspinać” lub schodzić nisko. To zwykle nie jest przyjemne. Budzą się wtedy różne uczucia, emocje, postawy. Często takie, jakich nie chcemy. Ale ten trud, jeśli z nim nie walczyć, ale przejść krok za krokiem jest wielkim sprzymierzeńcem. Cierpliwość.
Kiedy patrzymy daleko w horyzont, żyjemy od wydarzenia do wydarzenia, od celu do celu, można zgubić to, co pomiędzy. Rzadko jest wtedy przestrzeń na coś nieoczekiwanego, bo przecież wszystko jest zaplanowane, ułożone. Nie ma miejsca na nieoczekiwane zwroty akcji, niespodzianki.
Lubię plany, ale bardziej wolę tę niepewność. Zawsze przecież coś może nie wyjść, potoczyć się inaczej. Trzeba wtedy szukać wyjścia gdzie indziej, często w nieznanym otoczeniu, budować na nowo, przełamywać bariery, swoje przyzwyczajenia i wyobrażenia, podejść inaczej. I choć często na początku ogarnia strach i przerażenie, to właśnie jest „miejsce przełamania”. Punkt zwrotny. To chwila, kiedy trzeba puścić pasy bezpieczeństwa, by przylgnąć do serca i pójść za nim.
Rezygnacja jest sztuką. Dzisiaj ma być dużo i intensywnie, jak najwięcej bodźców. Ja wolę intensywnie, ale uważnie.
Kiedy Przemek Trzaska, będąc pod wrażeniem naszych rodzinnych trzech debiutów w triathlonie pytał – Co Wy odkryliście w tym sezonie dzięki triathlonowi? Zatkało mnie. Co ja odkryłam? – pytałam sama siebie. Triathlon pojawił się w moim życiu w ubiegłe wakacje, kiedy dowiedziałam się o starcie Iwony Guzowskiej we Frankfurcie na dystansie Ironman. Później sama Iwona opowieściami o startach sprawiła, że powiedziałam sobie – kiedyś tego spróbuję. To musi być fajne. Aż wreszcie ta dyscyplina sama zapukała do moich – naszych drzwi.
W okresie intensywnych treningów triathlon irytował mnie chwilami do bólu, zabierał czas, spotkania z przyjaciółmi, czas na książkę i gazetę, wyjście do kina, spontaniczne spotkania. Ale w zamian dał organizację, siłę fizyczną, spotkania ze wspaniałymi ludźmi, poznałam lepiej swój organizm, odkrywałam siebie inną, a przede wszystkim dał fun. Ten czas przygotowań wyostrzył wzrok i pokazał inny smak życia. Jednak przede wszystkim dzięki triathlonowi odkryłam, że nie on jest moją pasją i centralnym punktem. Nie żyję dla triathlonu, ale triathlon ma być dla mnie, ma służyć mnie, mojemu rozwojowi, naszej rodzinie. Jeśli tylko zacznie się rozpychać znowu pokażę mu palcem drzwi.
Aldona Dybuk