Aktywuj się w maratonie. Pierwszy etap

Pierwszy miesiąc przygotowań do maratońskiego debiutu za mną. Duże straty. Ale jeśli idzie się na wojnę, trzeba się z nimi liczyć. Póki co czasami boli jak cholera, a ma być jeszcze gorzej. Ale ktoś już przede mną powiedział, że ciężko jest lekko żyć… Walczymy.

 

Pod koniec stycznia wystartował projekt „Aktywuj się w maratonie” gdańskiego MOSiR-u. Nie mogło być lepszej okazji, aby pod okiem doświadczonego trenera, Radka Dudycza, przygotować się do maratońskiego debiutu, który po korektach, planowałem w 2016 roku.
Dlaczego po korektach? Kiedy przed cztery laty zacząłem biegać, pochłonęło mnie to doszczętnie. Pierwsze biegi na 10 kilometrów z dużą nadwagą, a jednak z sukcesami. Osobistymi. Masa też zaczęła spadać. „To dlaczego za rok nie wystartować w maratonie” – pojawiła się myśl. I tak jak szybko się pojawiła, tak zgasła. Na szczęście. Dokładnie zgasiła ją kontuzja. A dlaczego na szczęście? Bo, dziś po trzech latach pracy m.in. z fizjoterapeutami, trenerami i samym sobą biegam bezpieczniej dla siebie. No, i już nie wariuję, co jest lepsze dla rodziny.

 


Rafał i ja od prawie samego początku biegania zawsze się o coś zakładamy. Tym razem tego nie zrobiliśmy,

 

ale jak widać, kolega prowokuje cały czas…

 

Tak, więc w 2016 roku planowałem debiut w maratonie. Pierwszy sprawdzian zaplanowałem w październiku 2015 roku podczas półmaratonu. Pod okiem Patryka Sawickiego, po solidnym – pięć startów – sezonie triathlonowym, przygotowałem się do debiutu na 21 km. 1:40:02 to lepiej niż planowałem. Ok, udało się. A teraz czas na loterię. Jak mnie wylosują w Berlinie, to znaczy, że mam wystartować na królewskim dystansie. Aldona zapisała mnie do loterii, w której startuje ponad 100 tysięcy ludzi, a miejsc jest „zaledwie” 40 tysięcy. 1 grudnia losowanie. Jestem wśród szczęśliwców. A wśród nich także Rafał Obłuski, który o rok przez triathlon, przesunął debiut maratoński. Czyli jedziemy razem. Kolega pierwszy start zaplanował jednak w maju w Gdańsku. Ja miałem to zrobić we wrześniu. Jednak w między czasie pojawił się pomysł, aby wystartować w Gdańsku z Dawidem. 19 maja najstarszy syn kończy 18 lat. Wspólnym biegiem mieliśmy uczcić jego 18, moje 42 urodziny w czerwcu i 70-te urodziny, które kończy moja mama dokładnie w dniu 2 PZU Gdańsk Maraton. Mało liczb? To jeszcze jedna. Dawid wyliczył, że w maju suma lat trójki moich dzieci to będzie… 42. Będąc pod urokiem cyferek rozpoczęliśmy 24 stycznia 2016 roku – 24, po odwróceniu daje nam 42 ha ha ha – przygotowania do debiutu.

 

Niestety, pierwsze treningi pokazały,

 

że lekko nie będzie.

 

O zgrozo, jaki człowiek jest naiwny. Wydawało mi się, że jak przebiegłem 21 km to z 42 nie powinno być problemów. To „tylko” dwa razy więcej. Ale jakie. Oczywiście wiem, że w innym tempie, po solidnych 16 tygodniach przygotowań pod okiem Dudycza i jego ekipy, ale jednak to jest zmiana ligi. Przynajmniej dla mnie. To jak w boskie zmiana wagi. Niby potrafi się boksować, a coś podczas walki nie gra. Po kilku treningach szczególnie niedzielnych i środowych nogi potrafią boleć. A bieganie 24 km w lesie, góra dół, dają w kość porządnie. I dobrze. W końcu 4 godziny w debiucie trzeba jakoś złamać.

 

Drugie niestety, to nici z planu biegu z Dawidem. Okazało się, że jego problemy z piszczelami i długie, mocne treningi mogą się dla niego źle skończyć. Nie ryzykujemy.

 

Dawid przygotowuje się solidnie do sezonu triathlonowego,

 

ja stawiam na dwa maratonu.

 

Trzecie, niestety to dziesięć dni, z ponad 30 dni, chorobowego. Przerwa w treningach nie jest dobra. Ale kolejny raz postanowiłem nie ryzykować. Lepiej nie przeginać, kiedy organizm mówi, że jest przemęczony czy przeziębiony. Pierwsze treningi po 10 dniowej przerwie to była masakra. Przejdzie, w końcu do czego jest roller. Potrafi boleć. Ale z drugiej strony ratuje nogi i wspomaga walkę z ewentualną kontuzją.

 

Warto podkreślić, że

 

każde to niestety, niesie za sobą także coś dobrego.

 

Czas pokaże lub potwierdzi jakie.

 

Najbardziej mi żal, że nie pobiegniemy tym razem z Dawidem. To jeszcze nie jego dystans. Chyba tylko raz w życiu pobiegnę maraton – mówił. – No chyba, że podczas Iron Mana. Ale to co innego. Najpierw będzie pływanie, później rower i dopiero bieg – dodawał. Za kilka lat pewnie tak.

 

I jeszcze jeden element przygotowań do maratonu, który mnie zaskoczył. 13 lutego pobiegłem w Biegu Urodzinowym w Gdyni. 10 kilometrów z okazji 90 urodzin jednego z moich ulubionych miast. Plan był prosty. Sprawdzić na co mnie stać na tym etapie. Niestety, piątek przed startem spędziłem w łóżku. W sobotę czułem się już przyzwoicie. Do Gdyni pojechaliśmy z Aldoną. Ona chciałem po dwóch miesiącach przerwy przebiec 10 kilometrów. Treningowo. Patrząc z perspektywy czasu

 

niezbyt to rozsądnie wyglądało.

 

Ona bez treningów, ja przeziębiony. Ale zrobiliśmy to. Aldona na mecie zameldowała się po niespełna godzinie. Super. Jej życiówka to 56 minut.

 

Ja ustawiłem się w strefie poniżej 45 minut. To był plan. Od początku szukałem zająca. Biegłem za dwoma dziewczynami, które przy tempie 4:30 na kilometr miały siły rozmawiać. Silne są – pomyślałem. Około 6 kilometra trochę zacząłem do nich tracić. O, czyżbym słabł? – pytałem siebie. Ale z pomocą przyszła ulubiona ulica Świętojańska i 800 metrowy podbieg. Niby nieznacznie, ale potrafi dać w kość. Mnie mobilizuje. Wyprzedziłem dziewczyny i biegłem w tempie 4:21. Na ostatnich kilometrach jeszcze przyspieszyłem, a końcowe 1000 metrów przebiegłem w 3:56. Pierwszy raz przed metą już nie miałem siły szaleć. Ale to oznaczało, że dobrze rozłożyłem siły. Zapis z gps pokazał, że każdy kilometr biegłem szybciej. Na mecie byłem usatysfakcjonowany. 43:30 to moja nowa życiówka. Jest dobrze. Trenuję dalej.

 

Marcin Dybuk