Tajlandię zapamiętam uśmiechniętą

Kilka powodów dla, których rodzinne ferie w Tajlandii na długo pozostaną w mojej, naszej pamięci. Dodatkowo już będąc w Gdańsku, niesamowitym mieście, możemy z czystym sumieniem przyznać, że tęsknimy i kiedyś do Azji wrócimy.

 

Wiele wskazuje, że to był jeden z ostatnich naszych rodzinnych wyjazdów. A i tak uszczuplony o Dawida, który w tym czasie robił kurs wysokogórski w Tatrach. Maja i Kajetan tak nam zapowiedzieli. Tak więc cieszyliśmy się, że zdecydowaliśmy się wspólnie wyjechać na dwa tygodnie. Po zachwytach Dawida, który we wrześniu 2018 roku na motocyklach i stopem przemierzał Wietnam, pozazdrościliśmy mu. Wtedy też zapadła decyzja, że my też chcemy „posmakować” Azji. Kierunek Tajlandia. Zaczerpnęliśmy wiedzy, kupiliśmy bilety lotnicze jesienią i oczekiwaliśmy ferii 2019 roku. Liczyliśmy na ciekawy wypad, ale nie sądziliśmy, że będzie on aż tak obłędny. Trudno wszystko wyrazić słowami, ale postaramy się za pośrednictwem tychże oraz zdjęć podzielić, się tym co przeżyliśmy.

 

Życzliwość i uśmiech

Wiem, że czas urlopu i słońce sprzyjają postrzeganiu rzeczywistości w jaśniejszych barwach. Ale tutaj, stwierdzenie, że uśmiech to taka krzywa, która wiele prostuje, sprawdza się jak chyba nigdzie. Przynajmniej, ja w takim miejscu do tej pory nie byłem. Już Malta wydawał mi się miejscem, gdzie ludzie są wyjątkowo życzliwi. Jednak Tajowie okazali się jeszcze bardziej. I to jest pierwszy z powodów dla, których Tajlandię zapamiętam uśmiechniętą. Dosłownie. Życzliwość ludzi i ich uśmiech. Niemal w każdej sytuacji. I nie była to życzliwość wymuszana dla turystów. Tam tak po prostu jest.

Dwa przykłady z naszego pobytu. Kiedy jedno z nas wpadło na skuterze do rowu natychmiast przy drodze zatrzymywali się tubylcy i pomagali wyciągnąć skuter z rowu. Dopytywali się o zdrowie i prosili byśmy jechali wolniej. A kiedy zostawiliśmy telefon w sklepie i nie mogliśmy go znaleźć ekspedientka natychmiast przyszła z pomocą. Deklarowała nawet przejrzenie zapisu monitoringu. Na szczęście nie było trzeba. Telefon znalazł się szybciej.

 

Jedzenie. Obłęd

Każde, którego próbowaliśmy. Ale najbardziej to na ulicy. Miało coś w sobie, co sprawiało, że już nie chciało się jeść w restauracji. Ryże, makarony, warzywa, owoce. Długo by wymieniać. Moim faworytem były padthai z krewetkami. Ale był także wegetariański, z kurczakiem, z jajkiem. Pod różnymi postaciami. Na przekąski, choć nie tylko często sięgaliśmy po sajgonki, robione na naszych oczach.

A do tego wszystkiego shake owocowe. Największym wzięciem cieszył się ten kokosowy, najlepiej prosto z kokosa. Ale był bananowy, arbuzowy, guava, papaya itd. A owoce kupione przy drodze? Rewelacja. Wyobraźcie sobie jak wbijacie zęby w słodkie mango, z którego ciekanie po was sok. Słodki i taki „zajefajny”. Jeśli nigdy nie jedliście mango w Azji, to niestety, nic wam wasza wyobraźnia nie pomoże. Tego trzeba spróbować… Były też owoce, które widzieliśmy pierwszy raz na oczy, a co za tym idzie, pierwszy raz je próbowaliśmy. Ale nie ostatni. Tak więc jedzenie było rewelacyjne. W Bangkoku, to nawet grillowanego krokodyla można było spróbować. A to wszystko w obłędnie niskich cenach. Za koktajl owocowy ok 4-5 złotych w Bangkoku. Obiad tajski to ok 10 złotych. My za 4 osobową rodzinę płaciliśmy średnio 60-70 złotych za dania plus napoje. Warto także dodać, że zjeść można dobrze na ulicy, ale także w marketach. Na wyspach w jednym miejscu rozstawia się kilkunastu kucharzy, którzy przygotowują posiłki. Super to wszystko wygląda i smakuje.

 

Widoki, słońce i morze

Temperatura powietrza około 30 stopni. I nie ma to znaczenia czy w dzień czy w nocy. W dzień nawet więcej w słońcu, które daje, dosłownie popalić. Filtr 50 to minimum. A i tak nie ma gwarancji, że jak poleżysz zbyt długo na słońcu, to następnego dnia będziesz szukał na plaży palmy, w cieniu której będziesz mógł się ukryć. Woda cieplutka i słona. Wyporność jak się patrzy. Można pływać, pływać i jeszcze raz wpływać. Widoki na plażach jak na reklamie batonika bounty. Dosłownie. Zachody słońca jak na filmach. Dżungla, lasy deszczowe, wodospady i kąpiele w nich bajka. I w tym punkcie nie ma co za bardzo się rozpisywać. Lepiej popatrzeć na zdjęcia.

 

Masaże, masaże

W ciągu dwóch tygodni pięć razy skorzystaliśmy z tych usług. A wszystko to za niewielkie pieniądze. Godzinny masaż tajski to 35 złotych. Masaż stóp 30 złotych. I nie ma znaczenia czy to na wyspie, czy w stolicy. Zresztą w Bangkoku na popularnych ulicach, na przykład Khaosan salon jest obok salonu, a w każdym kilka, kilkanaście łóżek. Zarówno na zewnątrz jak lubisz ciepło, jak i w klimatyzowanym pomieszczeniu.

 

Tuk tuk i skuter, czyli komunikacyjne cuda

W Bangkoku poruszaliśmy się taksówkami, a dokładnie tuk tukami. Połączenie skutera z rikszą. Na początku próbowaliśmy jeszcze chodzić, ale szybko uznaliśmy, że lepiej wydać 10 złotych i tuk tukiem przemieścić się do wybranego celu. Do zabytku, atrakcji, którą planowaliśmy zwiedzić lub wieczorem na jedną z ulic, gdzie planowaliśmy spędzić wieczór przy dobrej muzyce, jedząc i pijąc, czyli dobrze się bawiąc. Kolejna miła atrakcja to tramwaj wodny za 3 zeta, którym można także przemieszczać się z jednego punktu do drugiego. Na wyspach wynajęliśmy skutery.

 

Koszt to 200 batów, co daje nam 24 złote dziennie. Pięć minut potrzebowałem, aby przekonać się, że ruch lewostronny w Tajlandii, na wyspie, to nic strasznego. Nawet jeśli niechcący w początkowym etapie wymusisz pierwszeństwo, to nie usłyszysz krzyków czy wrogiego trąbienia. Raczej możesz usłyszeć śmiech. Ale taki życzliwy. I mimo, że ruch jest duży, to drogi tam są przyjazne. Przynajmniej my tego doświadczyliśmy przez osiem dni przemieszczając się skuterem. Przejechałem około 350 kilometrów jako kierowca i kilkadziesiąt jako pasażer Kajetana. Tak, tak. Wszyscy jeździli na skuterach. Zarówno Kajetanowi, jak i Majce nauka zajęła chwilę.

 

Spotkanie z Nemo. Snorkeling

Bajeczne widoki podczas pływania z rurką w morzu. Kolorowo i dynamicznie. A spotkanie z kapitanem Nemo, to spełnienie marzenia prawie z dzieciństwa. Bo w dzieciństwie był delfin Um, a później już jako rodzic oglądałem z dziećmi Nemo. Teraz miałem okazję podziwiać te sympatyczne, pomarańczowe rybki na żywo pływając tuż nad nimi. I oczywiście, to co dla mnie było bardzo ważne, to ta radość i wolność, którą odczuwałem „pływając” z rybami. A kiedyś jeszcze bałem się wody. I to było i jest niesamowite 🙂 Marzenia są do tego, aby jest spełniać!

Byliśmy ze sobą

Dwa razy udało nam się z Aldonką pobyć tylko ze sobą. Porozmawiać o ważnych sprawach. Wysłuchać siebie, podzielić tym co przeżywamy. Także czas z dziećmi był niepowtarzalny. Wspólne posiłki, zwiedzanie, plażowanie i nauka jazdy na skuterach. Takie proste rzeczy, na które w Gdańsku nie ma czasu lub po prostu ich nie zauważamy i nie doceniamy.

A jeśli do tego dodamy jeszcze czas dla samego siebie, spotkanie z wewnętrznym „ja”, poznawanie kultury Azjatów i życie bez pośpiechu to mamy jakiś obraz tego co się wydarzyło. Jakiś , bo nawet mnie, nam ciągle się nie mieści czego pięknego doświadczyliśmy w ciągu tych dwóch tygodni ferii.

Bo życie potrafi być piękne…

 

Marcin Dybuk

 

 

Żelazny tata przed człowiekiem

Nastolatek tego nie powie, ale możecie być pewni drodzy rodzice, że potrzebuje waszego wsparcia. Raczej się do tego nie przyzna. Prawdopodobnie temu zaprzeczy. Ale potrzebuje przewodnika, kogoś, kto pomoże mu przejść przez ten trudny, burzliwy okres dojrzewania.

 

 

W połowie października oczy triathlonistów zwrócone są w stronę Kona. Tam odbywa się najważniejsza dla tego środowiska impreza. Na piękne Hawaje zjeżdżają najlepsi zawodnicy z całego świata. Ci, którzy w ciągu roku udowodnili, że są dobrzy i zdobyli kwalifikacje. Ironman, impreza z 40-letnią tradycją przyciąga setki tysiące ludzi. Tylko na Facebooku w nocy z 14 na 15 października 2018 roku zmagania live śledziło około 60 tysięcy ludzi.

 

Być jak mistrz świata

Następnego dnia nie brakowało emocjonujących relacji osób, które właśnie ukończyły legendarne zawody. Te pobudzały marzenia wielu o starcie na pełnym dystansie. I ja znalazłem się wśród nich. To już trzeci październik, kiedy śledziłem, co dzieje się na Hawajach. Przed rokiem, w noc przed startem w maratonie w Budapeszcie podglądałem jak idzie Marcinowi Koniecznemu. Kiedy rano się obudziłem, był mistrzem świata w kategorii wiekowej. Pamiętam naszą poranną wymianę smsową. Oprócz gratulacji zapytałem go w jakim czasie przebiegł maraton. 3:20 – odpowiedział.  I wtedy pomyślałem, że spróbuję swój przebiec w podobnym czasie. „Być jak mistrz świata. Być jak MKON” – myślałem. To miała być moja tajna broń do rozbijania kryzysów. Przygotowany byłem na złamanie 3:30h. Zdaniem trenera Tomasza Spaleniaka nawet na czas o kilka minut lepszy.

 

Bolesna życiówka

A jeśli tak, to dlaczego nie 3:20h, stwierdziłem krótko przed starem. Do 26 kilometra tak biegłem. Niestety, pogoda w stolicy Węgier zmieniła się. Temperatura poszybowała z 20 do 30tu kilku stopni w cieniu. I tutaj zaczęła się walka o dotarcie do mety. Było ciężko. Bardzo! Ostatecznie skończyło się z życiówką 3:38h i porządną lekcją, jak przetrwać w trudnych chwilach. Dziś wiem, że to był mój najlepszy bieg. Jeszcze lepsze przede mną.

To była także pierwsza z wielu lekcji, które muszę odbyć, aby zrealizować moje bezczelne marzenie. Zostać ironmanem. Bo czy nie w takich upalnych warunkach triathloniści kończą rywalizację na Hawajach?

 

Kiedy zostać człowiekiem z żelaza?

W połowie października jestem jedną z tysięcy osób, których marzenia o starcie na pełnym dystansie budzą się ze zdwojoną siłą. Tutaj jednak pojawia się pytanie: Tylko kiedy to zrobić? Na razie jestem na etapie połowy dystansu. Mój czas z Gdyni to 5:20h. Rewelacji nie ma, ale dla mnie, amatora to fajny czas. Jeszcze niedawno bałem się wody, nie potrafiłem pływać. Dopiero od sześciu lat biegam. Od dwóch trenuję pod okiem trenera. Efekty są. Największe w bieganiu. 10 kilometrów pokonałem we wrześniu 2018 roku w czasie poniżej 40 minut.

 

To w czym problem?

Dlaczego nie przygotuję się do startu w Ironmanie? Zrobię to, ale jeszcze nie teraz. Za kilka lat. Ile? Nie wiem. Marcin Konieczny powiedział kiedyś, że przygotowywanie się do startu na pełnym dystansie nie jest wskazane dla rodziców małych dzieci. Powinno się poczekać, aż pociechy skończą dziesięć lat. Do tego momentu potrzebują naszego czasu. Trudno się z tym nie zgodzić. Jednak pójdę dalej. Jako ojciec trójki dzieci, który od kilku lat ma w domu przynajmniej jednego nastolatka, a w kulminacyjnym momencie było ich troje, uważam, że czas po 10 urodzinach jest jeszcze ważniejszy. Dziecko przestaje być tylko dzieckiem, a zaczyna być nastolatkiem. A co za tym idzie, w jego organizmie dochodzi do wielkich przemian. On sam nie wie, co się z nim dzieje. Każdy kto ma w domu nastolatka dokładnie wie, jak ten proces przebiega. Huśtawka nastrojów, zmiany upodobań, zamykanie się w sobie, „syf” – delikatnie mówiąc w pokoju, coraz częstsze i dłuższe przebywanie poza domen lub przed komputerem, coraz mniej czasu spędzanego z rodzicami, odmawianie wspólnych wyjazdów itd. Objawów dojrzewania jest dużo więcej. I jest to naturalny proces.

 

Odrzucają świat rodziców

Dziecko pozostawia nasz świat i zaczyna budować swój. Nie ma pojęcia jak to zrobić, ale podświadomie wie, że jest to czas buntu, odrzucenia tego, co do tej pory zaoferowali mu rodzice. Oczywiście nie przekreśla tych wszystkich wartości, które im wpoiliśmy, ale na jakiś czas odstawia na boczną półkę. Na jak długo? Różnie. Na pewno na ileś lat. A co w zamian? No właśnie. Teraz zaczyna czerpać garściami ze świata rówieśników. Szuka akceptacji, nowych przyjaźni. Marzy o miłości. Hormony szaleją! I co najważniejsze on nie wie co się naprawdę dzieje. Skąd to się bierze? Od dorosłych najczęściej słyszy, że to normalne, że każdy to przeżył i że kiedyś znowu będzie „normalnie”. Tylko, że jak usłyszy taki komunikat, to prawdopodobnie jeszcze bardziej się zamknie w sobie, odetnie od rodzica i pomyśli: Co wy mi tutaj za głupoty gadacie (delikatna wersja tych myśli).

„Nastolatek tego nie powie, ale możecie być pewni drodzy rodzice, że potrzebuje waszego wsparcia”.

Raczej się do tego nie przyzna. Prawdopodobnie będzie temu zaprzeczał. Niekiedy może nawet w wybuchowy sposób. Ale potrzebuje przewodnika, kogoś kto pomoże mu przejść przez ten trudny, burzliwy okres dojrzewania. Jest tylko jedno ważne ALE. Na jego zasadach. Nie chce słuchać naszych „mądrości”. To nie my decydujemy, kiedy porozmawiamy. To on jest „panem” czasu. To on decyduje, kiedy przyjdzie do Ciebie i zaczepi z jakiegoś błahego powodu.

 

Być czujnym jak pantera

O coś zapyta. Opowie coś mało znaczącego. Może być tak, że tylko na tym się skończy, a może tak, że to jest początek ważnej rozmowy, a ten wstęp ma służyć jednemu. Sprawdzeniu, czy masz dla niego tyle czasu, ile on potrzebuje. To jest niekiedy niemal niezauważalny moment. To są sekundy. Łatwo je przegapić. Zaprzepaścić. To w takich momentach budujemy więzi. Rozmowa dla nas może być nieznacząca, ale dla niego może mieć inną rangę. To może być ten moment, do którego wróci w chwili ważnego wyboru.

 

A my idziemy na trening

I teraz wyobraźmy sobie taką sytuację. Przychodzi do nas nasz nastolatek. 11 czy 17-letni. Zagaja rozmowę. Pyta jak minął dzień, albo czy dobrze się czujemy. Zadaje każde inne, zdawałoby się błahe pytanie. A my właśnie wróciliśmy z pracy, szybko się przebieramy, bo mamy do zrobienia trening. W pośpiechu odpowiadamy, że porozmawiamy później. Ale później już nie będzie. Nawet, jak będziemy po treningu pamiętać, że dziecko coś od nas chciało, to raczej jest już czas przeszły. Pociąg odjechał. Poszuka kogoś innego, z kim będzie mógł porozmawiać. O czym? Tego nigdy nie wiadomo… O przyjaźni, o miłości, o trudnej sytuacji, o czymś nieprzyjemnym, co go spotkało, o szkole, o koleżance, koledze, który go zranił. Lista jest długa. W takich momentach potrzebna jest uważność. Czas. A kiedy przygotowujemy się do Ironmana jako amatorzy, rodzice, pracownicy – tego brakuje nam najbardziej.

 

Brakuje czasu

Tygodniowy limit czasowy na trening podczas przygotowań do pełnego dystansu to według różnych celów i opinii od 12 do nawet 20 kilku godzin tygodniowo. Do tego dochodzi jeszcze wiele innych aspektów. Regeneracja – sen, dobre odżywianie, czyli przygotowanie posiłków, praca zawodowa, minimum 8 godzin, sprawy rodzinne, te elementarne jak choćby zakupy, troska, wspólnie spędzony czas z drugą połówką itd. Szaleństwo. I w tym szaleństwie przychodzi ten moment, kiedy nasz nastolatek chce porozmawiać. Łatwo przegapić tę chwilę. Bardzo łatwo. Wiem, co piszę.

 

Bunt jest dobry

Nasze nastoletnie dzieci, zresztą nie tylko nastoletnie, potrzebują naszej uwagi. Jak są młodsze potrzebują „tylko” naszego czasu. Wtedy można zabierać je na zawody, zachęcać do aktywności. Jesteśmy dla nich wzorem i to działa. Wsiąkają w to. Niekiedy, to zostaje na dłużej i w okresie nastoletnim też się sprawdza. Dzięki sportowi czują się dobrze. Odreagowują stres, problemy. Pomaga im. Ale to nie działa na wszystkie dzieci. Większość raczej w okresie dojrzewania będzie się buntować i odrzucać świat wartości rodziców. A co za tym idzie, nasz ukochany triathlon. I to jest naturalne. Jako jednostka ma prawo, wręcz obowiązek to przeżyć. Tylko w ten sposób ma szansę być dojrzałym, dorosłym człowiekiem. Ale w tym czasie potrzebuje nas.  On często nie rozumie tego, co dzieje się w jego życiu, tych przemian, procesów, które zachodzą chociażby w jego mózgu (zachęcam do uważnego przeczytania rozmowy z psychologiem na ten temat).

 

Wysłuchać, doradzić

Tak więc mój Ironman musi poczekać. Ile czasu? Nie wiem. Dziś w domu mam jeszcze dwoje nastolatków. Przed nimi ważne wybory. Trudne sytuacje. Wiem, że nie uda mi się za każdym razem być w odpowiednim miejscu i czasie, ale nie trenując naście godzin tygodniowo mam większe szanse nie przegapić tego momentu. Wysłuchać, a może czasami coś doradzić. Niekiedy wystarczy tylko być obok, innym coś powiedzieć, a jeszcze innym zareagować, także stanowczo.

 

Jednak najważniejsze to być, nie koniecznie na treningu…

 

Marcin Dybuk

Taniec zwycięstwa

Pan już nie będzie biegał 10 kilometrów w 40 minut – to zdanie, które usłyszałem od lekarza, który pięć lat temu „opiekował” się moim kontuzjowanym kolanem.

Nie uwierzyłem mu i zmieniłem lekarza. Ale dzisiaj muszę przyznać, że jednak miał rację. Biegam 10 kilometrów w 39 minut i 51 sekund. Od niedzieli 23 września 2018 roku. Złamałem magiczne 40 minut podczas Biegu Westerplatte. Tej samej imprezy, podczas której debiutowałem w 2012 roku. Wtedy przebiegnięcie trasy zajęło mi ponad 53 minuty. Wbiegając na metę 56 odsłony Biegu Westerplatte byłem mega usatysfakcjonowany. Z kilku powodów…

Jeszcze przed startem wiele miłych spotkań. Między innymi z siostrą. To pierwsze nasze biegowe zdjęcie

Niedziela. Budzik ustawiony na 6:15. Jednak zaspałem – 7.15. Szybki prysznic. Śniadanko przygotowane przez Aldonkę i jazda pod Europejskie Centrum Solidarności, skąd autobusy zawoziły zawodników na start, na Westerplatte. Tam też spotkałem się z Marcinem Hinzem, z którym tego dnia mieliśmy walczyć z 40 minutami oraz sobą. Zakład, którego celem była pomoc Zosi (www.siepomaga.pl/zosia)

 

W dobrym towarzystwie

Oprócz mojego konkurenta z drużyny Endure Team spotkałem jeszcze kilka przesympatycznych osób. Dziewczynę z fiordów czyli Magdę Zawalską i Andrzeja Humińskiego, Krzysztofa Wiatrowskiego oraz Adama i Marka Korola. W tym zacnym gronie zapakowaliśmy się do busa i pojechaliśmy na start. Droga minęła na miłych rozmowach i żartach. Dobrze, przynajmniej człowiek się nie stresował. Już na miejscu spotkaliśmy Kamila Andrusza i jego brata. Kamil to nasz zająć. To znaczy Marcina i mój. Pogoda sympatyczna. Raz słońce, raz chmury, a niekiedy deszcz. Temperatura około 10 stopni Celsjusza. Idealna. Na Westerplatte oczywiście kilkanaście równie sympatycznych spotkań ze znajomymi i wzajemne życzenia powodzenia. Rozgrzewka 30 minut przed startem.

Od pierwszego do ostatniego kilometra trzymałem się Zająca Kamila. Bez niego chyba nie byłoby tego rekordu

Godzina 10.10 ruszyliśmy. Pierwszy pięć kilometrów bez historii. Biegłem za Kamilem. Tempo 3:57 i nowa życiówka na półmetku – 19:38. Brawo ja – pomyślałem i biegłem dalej. Równo. W tempie 3:57. Tak było do mostu Siennickiego. Tam w naturalny sposób zwolniłem, bo było lekko pod górę. Najgorsze zaczęło się już po zbiegnięciu. Tempo spadło do… 4:20. Wyraźnie to był kryzys.  Masakra. Znowu w okolicach tego cholernego mostu. To już czwarty bieg, gdzie mam jakieś problemy.

 

MKON mnie wykończył

I tu jest moment na wspomnienie wizyty u Ewy Rokickiej i Marcina Koniecznych. Pojechaliśmy z Aldoną zrobić z nimi materiał. Przy tej okazji poszedłem także z Marcinem na trening. Główne zadanie 3 razy 3 kilometry w narastającym tempie. Pierwsza 4:20, druga 4:10 i trzecia 4:00. Biegliśmy razem, kiedy w połowie zadania Marcin stwierdził, że pobiegnie szybciej. I tak zrobił. A ja zostałem i zadania prawidłowo nie wykonałem. Nie byłem w stanie. Później stwierdziłem, że trening z MKON-em zrył mi psychę. Na szczęście Tomek Spalenia, trener kazał trening powtórzyć tydzień później. I tak się stało. Ale doświadczenie to bardzo się przydało.

Mama i żona. Zawsze wspierają. Nie inaczej było w niedzielę

Drugim elementem, który w tym momencie zadziałał na mnie mobilizująco to wyprzedzenie mnie przez Marcina Hinza, tego dnia mojego rywala. Biegłem za nim i chyba gdzieś w podświadomości zbierałem siły na kolejny atak. Przecież chciałem wygrać. Kolejna rzecz to kilka rad Kamila i Pawła Czajkowskiego. Od tego drugiego usłyszałem, że biegnę na 80 procent. Zarzucił, aby poprawić krok, podnieś głowę i biec. Kiedy zobaczyłem 8 kilometr to przypomniałem sobie słowa Kamila jeszcze sprzed startu. Biegniemy do 8 km równo, a dwa ostatnie ile fabryka dała. Tak więc meta blisko – pomyślałem i chyba wtedy wróciłem do tempa poniżej 4 minut. Lekko nie było. Na ostatnim kilometrze przyspieszyłem jeszcze bardziej. 3:45 tyle wskazywał zegarek jak zerknąłem.

Ostatnia prosta

– Nie patrz na zegarek tylko biegnij – krzyknął Kamil.

Biegłem, niczym Forest.

– Biegnij Dybuk!!! – krzyczała Aldona. Kilkadziesiąt metrów wcześniej była Mama.

– Dawaj Marcin!!! – wołała.

Biegłem, dawałem…

Jakieś 100 metrów przed metą popatrzyłem na czas przy mecie. Sekundy leciały tak szybko. To i ja spróbowałem jeszcze coś wycisnąć z siebie. Wbiegłem na metę i padłem. Musiałem chwilę poleżeć. Odpocząć. Wiedziałem, że to zrobiłem. Wielka radość i zmęczenie. W końcu biegam poniżej 40 minut! Zawsze o tym marzyłem i w końcu spełniłem je.

Zrobiłem to. Aldona, Tomek i Kamil osoby, które mają swój wkład w mój sukces

Chwilę później spotkanie z Aldoną, Tomaszem i innymi z Endure Teamu. Dzielenie się pierwszymi wrażeniami. Radością. Podziękowania. Później rozbieganie z Kamilem i jego bratem. I planowanie następnych startów. A może tak rozprawić się z półmaratonem i 90 minutami, a może powtórzyć dobry bieg na 10 km 11 listopada 2018 roku, w 100 rocznicę odzyskania niepodległości i w dniu imienin. Ustalimy z trenerem.

 

Czyste szaleństwo

Kiedy zobaczyłem sms od organizatorów i przeczytałem, że czas brutto to równe 40 minut, a netto o dziewięć sekund lepsze, co dało mi 138 miejsce open i 13 w kategorii wiekowej M40 jeszcze bardziej się ucieszyłem.

Tak się wbiega po marzenie

Ale prawdziwe szaleństwo zaczęło się w domu. Tam czekała na mnie Majka z ciastem i 3 świeczkami. W końcu trójka to moja ulubiona tego dnia liczba. A z adapteru zabrzmiał… Queen. Nie ten kawałek co myślicie. Majka chciała ustawić „We Are The Champions”, ale igła ustawiła się na winylu na „Don’t Stop Me Now” (Nie zatrzymuj mnie teraz). I to chyba jest dobra „wróżba”. Nie mogę się teraz zatrzymywać. Po „Don’t Stop Me Now” poleciało w końcu „We Are The Champions”, a następnie „We Will Rock You”. My przez cały czas się kołysaliśmy. Odtańczyliśmy taniec zwycięstwa. Cudowne uczucie. Świętowanie zakończyliśmy wspólnym obiadem. Do naszej trójki dołączył Kajetan. Niestety, Dawid jest w Warszawie.

Oj, dział się dużo tej niedzieli…

Na mecie zbyt długo nie dali poleżeć

A teraz czas na podziękowania:

Aldonka, która wierzy we mnie nawet jak ja nie wierzę

Dzieciaki fajnie, że Wam się chce kibicować, piec ciasta itd.

Mama Jola, że prawie zawsze jesteś gdzieś na trasie

Siostra, że też biegasz. Kiedyś musimy pobiec razem J

Tomasz Spaleniak, za mega trening, wsparcie i zaangażowanie nie tylko w pracę indywidualną, ale także drużynową

Natalia i Mateusz (Rehasport Clinic) za te pięć lat wyciągania mnie z opresji i doprowadzenie kolana do stanu, który pozwala biegać w takim czasie. Za wszystkie wskazówki

Mrcin Hinz za zakład i wspólne nakręcanie się

Kamil Andrusz za zającowanie i wsparcie na trasie

Paweł Czajkowski za mobilizację i zakład

Magda Zawalska za masaże 🙂

Michał Wysocki za cotygodniowe leczenie ran w ostatnich kilku tygodniach i zawsze znajdowanie czasu

Ola Przytulska za zimową pracę nad moimi kolanami i instrukcje treningowe (mięśnie głębokie i tyłek)

Endure Team oraz Toruński Klub Triathlonowy – za wspólne treningi i obóz

Marek Bartkowski za każdy pojedynek, który nakręcał do cięższej pracy

Teściowie za doping i dobre słowo

Rosselina i Rafał za dobry sportowy, wspólny czas. I za każdy doping, także w tę niedzielę

I każdemu z Was za każdą okazaną życzliwość i uśmiech.

Dobrze, że jesteście

 

Marcin Dybuk

 

 

Nie doceniamy prostych chwil

Trzy obrazki z jednego wyjazdu

 

Jajecznica

W środę miałem służbowych wyjazd do Warszawy. Postanowiłem wyjechać we wtorek i przenocować u Dawida. Mieszka przy Alejach Jerozolimskich. Tak więc wszędzie jest blisko 🙂 Przyjechałem pociągiem o 19.40. Wrzuciłem graty i poszliśmy coś zjeść. Rozmawialiśmy, żartowaliśmy. Później obejrzeliśmy ostatni set meczu Polska – Iran na Mistrzostwach Świata we Włoszech i Bułgarii. To był tak zwykły czas, że aż piękny. Nie ukrywam, w ostatnich miesiącach (jest ich już kilkanaście) ciągle pędzę, pędzimy. Aż boje się pomyśleć ile pięknych, zwykłych chwil przeleciało bezpowrotnie. Już nigdy ich nie będzie. Już nie wrócą. Kiedy wróciłem do domu opowiadałem Aldonie o spotkaniu z dorosłym synem. Na pytanie o czym rozmawialiśmy pamiętałem tylko jeden z nich. Reszta była tak zwykła, tak oczywista, że już uleciała. Zapamiętałem za to dużo innych drobiazgów. I to, że rano na śniadanie zrobił jajecznicę. I choć była to zwykła jajecznica, smakowała jakoś inaczej. Może dlatego, że podana przez syna, który już wyfrunął z domu.

 

Mury

Spotkanie było w starym budynku. Stałem na środku i podziwiałem mury i oglądałem zdjęcia. Do spotkania miałem trochę czasu i mogłem zatrzymać się na chwilę i przyjrzeć dokładniej. Było coś w tym majestatycznego. Aby jednak to dostrzec było trzeba się zatrzymać.

 

Dziecko

Powrót ponownie pociągiem. Obok mnie siedziała kobieta z małą dziewczynką. Jechały do Gdyni. Mała miała jakieś dwa lata. Żywe srebro. Wszędzie było jej pełno. Buzia jej się nie zamykała. Nie ukrywam. Na początku trochę mnie denerwowała. Byłem zmęczony i liczyłem, że będę mógł odpocząć. Zamknąłem oczy i próbowałem zasnąć. Zamiast tego dokładnie słyszałem rozmowy mamy z córeczką. Kobieta poświęcała jej każdą chwilę, odpowiadała na każde pytanie, tłumaczyła to czego nie rozumiała. A jak mała zachowywał się zbyt głośno prosiła o ciszę i znowu tłumaczyła dlaczego ma być ciszej. Nie podnosiła głosu, nie denerwowała się. To było piękne w postawie tej kobiety, a mała… no cóż to tylko dziecko, które jest ciekawe tego świata. Kiedy tak próbowałem zasnąć, bezskutecznie coraz bardziej podobała m się sytuacja, której byłem przypadkowym świadkiem. Coraz częściej się uśmiechałem do sytuacji, dialogów które „działy” się obok mnie. Były tak zwyczajne, że aż… piękne.

 

Morał

Chciałbym umieć częściej zatrzymać się i dostrzec piękno zwykłych rzeczy. Są takie piękne…

 

Marcin Dybuk

 

Ps. To jest zwykły tekst. Chciałem coś napisać niezwykłego, ale wyszło coś prostego.

 

Wietnam widziany z motocykla

Dawid poinformował nas jakiś czas temu, że jedzie z Przyjaciółmi do Wietnamu.

– Gdzie?

– Do Wietnamu…

– yyyy – tak daleko w naszej rodzinie nikt jeszcze się nie wybrał.

 

Nie ukrywam zabrzmiało to dla mnie groźnie. A jak dodał do tego, że planują przemierzyć ten kraj na motocyklach, to poczułem się jeszcze bardziej nieswojo. Czego się bałem? Nieznanego.

 

Przygotowaniom młodzieży przyglądałem się z zaciekawieniem. Słuchałem, pytałem. Dawid jest odpowiedzialnym gościem. Prawie. Bo jazda na rowerze bez kasku do takich nie należy. Ostatnio zaliczył nawet glebę potrącony przez samochód na przejściu dla pieszych. Niedawno, po kraksie wujka obiecywał, że już będzie jeździł w kasku. Zobaczymy!

 

Wracając do Wietnamu. Pożegnanie na dworcu było wymowne. Rodzice czuli się niepewnie. Lot do Singapuru, a następnie do Wietnamu śledziliśmy na aplikacji. Pierwsze informacje o dotarciu w Internecie. Z każdą godziną ich pobytu w Azji uspokajałem się. Radzili sobie, nawet z motocyklami. Nawet wtedy gdy się psuły. A przynajmniej raz dziennie, któraś z trzech maszyn ulegała awarii. Najważniejsze, że jechali do przodu i nic im poważnego nie było. Po relacjach i słowach Dawida widać było, że czuje się dobrze i jest zadowolony z wyprawy. Stwierdziliśmy z Aldoną nawet, że dawno go nie widzieliśmy go w tak dobrej formie.

 

Cieszyliśmy się… szczególnie jak wrócił do domu. Oj, takiej radości już dawno nie było. Szczególnie w wykonaniu rodzeństwa. Przywiózł im prezenty, które sami planowali sobie kupić dopiero po uzbieraniu kasy. Okrzyki i rzucanie się na szyję brata. To był piękny widok.

 

A teraz kilka pięknych widoków z ich wyprawy w Wietnamie.

Z Gdańska do Berlina autobusem. Następnie do Singapuru i Wietnamu samolotem, a dalej już motocyklami…
Było ich trzech… najstarsza z maszyn w dowodzie rejestracyjnym miała datę produkcji 1975, młodszy był z 1988 roku…
Nie zrażali się nawet awariami. Dopiero przed górami wysokimi stwierdzili, że motocykle czas sprzedać i przesiąść się do autostopu…
W dżungli Dawidowi tak się podobało, że chciał tam zostać na noc. Na szczęście nie zrobił tego…
Były góry, były świątynie…
Były inne piękne budowle…
Były i inne atrakcje i kąpiele…
Nie mogło zabraknąć smoka…
Widoki też były…
Nie mogło zabraknąć meczu piłkarskiego w deszczu. Bo w Wietnamie o tej porze pada i to często…
Ładne kwiatki…
I opuszczony park wodny. Łatwiej powiedzieć gdzie ich nie było w ciągu tych prawie 30 dni, które spędzili w Wietnamie…
Wypłynęli na szerokie wody i zapowiadają, że to nie koniec…

Dawid zapowiedział, że za rok wybiera się do Syrii. „Bliżej terrorystów nie można było?” – zapytaliśmy. No cóż poprzeczka idzie w górę 🙂

 

Marcin Dybuk

 

Marcin kontra Marcin, aby wesprzeć Marcina i Zosię

To nie jest łatwe zadanie. Dla żadnego z trzech Marcinów. Każdy z nas podjął się dużego wyzwania. Oczywiście na miarę możliwości.

 

O co chodzi? Po kolei. A dokładnie od końca. To znaczy od trzeciego Marcina, który postanowił pomóc w zbiórce kasy na operację dla dwuletniej Zosi. Dziewczynce nóżki łamią się jak zapałki. Aby to się zmieniło potrzebna jest operacja w USA. Koszt ponad 600 tysięcy zeta. Marcin Konieczny od ponad miesiąca razem z Prezesem Suchym pomagają rodzinie w zbiórce. Popularny MKON zamiast zabrać żonę Ewę na porządny urlop w góry kazał jej przejechać drogę z Olsztyna do Szklarskiej Poręby na rowerze. Kobitka dała radę. To w końcu tylko 600 kilometrów. Ludziska wpłacali za każdy kilometr kasiorę na konto. Nie udało się wprawdzie za każdy kilometr uzyskać tysiaka, ale 6000 złotych wpadło na konto. Obecnie jest ponad 200 tysięcy złotych. Zbiórka trwa dalej.

Siła w tłumie

No i teraz wkraczają do tej historii kolejne Marciny. Już przed rokiem chcieli przebiec 10 kilometrów poniżej 40 minut. Jesienią 2017 nie udało się. Jednemu zabrakło 16, drugiemu 58 sekund. 23 września 2018 roku podczas Biegu Westerplatte drugie podejście. Aby wzmocnić motywację założyli się, a kasa z zakładu ma powędrować na konto Zosi (www.siepomaga.pl/zosia)

 

Na czym polega zakład?

Jest kilka wątków.

  1. Marcin, który przegra wpłaca 50 złotych na konto Zosi
  2. Za każdą sekundę poniżej 40 minut wpłacamy na konto Zosi po 2 złote, czyli jeśli będziemy mieli czas 39:50 wpłacamy po 20 złotych.
  3. Za każdą sekundę ponad 40 minut każdy z nas wpłaca po 3 złote. Czyli jeśli będzie 40:10 na konto Zosi wędruje 30 złotych.
  4. Każdy z Was może obstawić zwycięzcę zakładu Marcin kontra Marcin. Wpłacacie dowolną kwotę na konto Zosi, obstawiacie swojego „konia” w sondzie na FB (wydarzenie Marcin kontra Marcin), a w komentarzu czas zwycięzcy i nagrodę, którą chcecie. My przygotowujemy dla Was nagrody:
    a. Butelka dooobrego wina
    b. Książka „Szybkość i siła po 50-tce”
    c. Książka „Szybkość i siła po 50-tce” druga sztuka
    d. Słoik miodu – w końcu jesień się zbliża
    e. Historyczny złoty kubek akcji „Pomorze Biega i Pomaga” z biegu 11.11. 2015 – Bieg Niepodległości
    f. Historyczny złoty kubek akcji „Pomorze Biega i Pomaga” z biegu 14.06. 2015 – Bieg Piekarczyka w Elblągu
    g. Historyczny złoty kubek akcji „Pomorze Biega i Pomaga” z biegu 4.10. 2015 – Verve 10K Run Sopot
    h. Historyczny złoty kubek akcji „Pomorze Biega i Pomaga” z biegu 31.05. 2015 – Bieg Tura.
    i. Książka “Mój pierwszy triathlon” Steve Trew, bo nie samym bieganiem człowiek żyje

Dodamy tylko, że takich kubków już nie ma. Mają wartość historyczną, a herbata z nich smakuje wyjątkowo

Wygrywają te osoby, które wskażą poprawnie Marcina, który będzie pierwszy na mecie Biegu Westerplatte oraz obstawią dobrze czas lub będą najbliżej tego wybieganego.

 

 

A teraz coś o Marcinach 🙂

Marcin Hinz lat 33, mąż i ojciec dwóch synów. Triathlonista amator, bloger, vloger. Rekord życiowy na 10 km – 40:16. Trener Tomasz Spaleniak

Marcin Dybuk lat 44, mąż i ojciec trójki dzieci. Triathlonista amator, bloger. Rekord życiowy na 10 km – 40:58. Trener Tomasz Spaleniak

To chyba tyle. Zapraszają do zabawy i kibicowania oraz obstawiania TUTAJ w sondzie, a czas zwycięzcy i nagrodę, którą chcecie wpisujcie w komentarzu  🙂

 

 

Marcin Hinz i Marcin Dybuk

 

Jak zostałem Kozakiem

Facebook właśnie mi przypomniał moje przygotowania do pierwszego, oficjalnego biegu. A był to Bieg Westerplatte. I było to sześć lat temu. Przygotowania do wrześniowej imprezy rozpocząłem w czerwcu. Pierwsze dziesięć kilometrów po niespełna miesiącu przebiegłem w czasie 1 godzina, 1 minuta i jedna sekunda. Ale to była radość. Za każdym razem jak o tym pomyślę, to obraz z tamtej chwili wraca. Właśnie kończyłem trening, kiedy Aldona z dziećmi wracała do domu. Fajnie, że mogłem radością z mojego pierwszego biegowego sukcesu dzielić się z nimi.

 

Po debiucie w Biegu Westerplatte. Sześć lat temu

 

Dwadzieścia kilogramów starszy

Od tego momentu minęło już ponad sześć lat. Ponad 2130 dni. Kawał czasu. Przygodę ze sportem rozpocząłem w okolicach 38 urodzin. Tuż przed nimi. Czy wtedy rozpoczął się mój kryzys wieku średniego? Być może. Choć nie myślałem o kupnie motocykla czy sportowego samochodu. Jedyny, ale ciężki objaw, podobieństwo to nadwaga. Było tego jakieś prawie 20 kilogramów.

 

Taki ładny miś był ze mnie 6 lat temu, a już o kilka kg mniejszy niż w czerwcu

 

Silniejszy w dążeniu do celu

Tak więc dziś jestem o 20 kilogramów młodszy. Czuję się dużo lepiej. Ubrania zmieniły rozmiar z XL na M i przez to mi się dużo bardziej podobają. Tak jak samo życie, choć i na tamto nie mogłem narzekać. Sześć lat, a to oznacza, że wiele wody w rzece upłynęło. To był czas sukcesów, ale także porażek, a może lepiej byłoby powiedzieć doświadczeń, niekiedy trudnych, które sprawiały, że stawałem się coraz silniejszy w dążeniu do celu.

 

Cel, marzenie 10 kilometrów biegać z 3 z przodu

 

Jednym z nich jest próba przebiegnięcia 10 kilometrów poniżej 40 minut. Podejmę ją 23 września 2018 roku podczas Biegu Westerplatte. Pierwszy bieg skończyłem z czasem ponad 53 minuty. Przed rokiem już z 40:58. A jak będzie teraz? Ten rok pod wieloma względami nie był i nie jest łatwy. Trenowałem dużo mniej niż rok temu, kiedy zabrakło do złamania 40 minut prawie minuty. Ale nie patrzę na to wszystko w sposób negatywny. Jak sobie myślę o biegu 23 września to wiem, że będzie bolało, że będę musiał kolejny raz opuścić strefę komfortu i mocno zawalczyć o realizację marzenia.

 

Nauczyłem się walczyć o marzenia

Bo właśnie w ciągu tych sześciu lat nauczyłem się walczyć o małe i duże marzenia. W ciągu tych sześciu lat nauczyłem się przede wszystkim pływać, pokonałem strach przed wodą i wystartowałem w triathlonie. Mój dotychczasowy najdłuższy start w tej dyscyplinie to Ironman 70.3 Gdynia. Przepłynąłem 1,9 km w Bałtyku, przejechałem po kaszubskich trasach 90 kilometrów i przebiegłem w nad morzem 21,1 km. Polubiłem triathlon, do tego stopnia, że razem z Aldoną i rodzinką Greczyłów: Adamem i Ewą rozpoczęliśmy organizować fantastyczne imprezy spod znaku Triathlon Energy. A dlaczego fantastyczne? Bo startują w nich i dzięki temu, my ich poznajemy fantastyczni ludzie. Uśmiechnięci, pogodni, przyjaźnie nastawieni do świata. Z wieloma z nich przegadało się nie jeden temat, przepłynęło, przejechało czy przebiegło nie jeden kilometr. Pomogło wyjść ze strefy komfortu wielu osobom, a nawet stać się niepełnosprawnej dziewczynce triathlonistką.

 

Nie przywiązuje się do medali, ale te lubię. Gdynia Ironman 70.3, Maraton Budapeszt, medal z Triathlon Energy w Starogardzie (pierwsza impreza) i Berlin Maraton.

 

Założyłem koronę

Kolejne, nawet starsze niż triathlon marzenie, które udało mi się w tym czasie spełnić, to przebiegnięcie maratonu. Oj, o tym myślałem już od liceum. W końcu się udało. Debiutowałem w Gdańsku z czasem 3:45, później był Berlin. Czas powyżej czterech godzin, ale w stolicy Niemiec co innego było ważniejsze. To był bieg 100 dni po poważnej operacji. Sam nie wiem jak to się stało, że znalazłem w sobie tyle siły, aby tak szybko wrócić do tak poważnego biegania.

 

Przebiec z Rafałem i flagą Gdańska przez Bramę Brandeburską, to było coś

Trzeci maraton to Budapeszt i kolejna lekcja. Przygotowany byłem do biegu poniżej 3 godzin i 30 minut. Skończyło się o osiem minut wolniej. Ale kiedy dziś myślę o tym starcie to wiem, że to był mój najtrudniejszy, a zarazem najlepszy bieg. Kończyłem go w temperaturze powyżej 30 stopni w cieniu. Nogi miałem obolałe do tego stopni, że jak dziś biegam w gorącu to czuję jakby były poparzone. Setki razy myślałem, aby przerwać maraton w stolicy Budapesztu, dwa razy stawałem, co nigdy wcześniej mi się nie zdarzyło, a jednak dobiegłem do mety. Jak się położyłem w parku na trawie, to miałem problemy ze wstaniem. Dostałem wtedy porządnie po tyłku, a dziś wiem, że to było coś niesamowitego.

 

Rzeka w końcu pokonana

Półtora roku walczyłem z kontuzją kolana, aby wrócić do biegania. Lekarz powiedział, że nie będę biegał już 10 kilometrów w czasie 40 minut. I mam nadzieję, że miał rację. Że będę biegał z trójką z przodu.

Kiedy już nauczyłem się pływać wróciłem nad Dunaj i przepłynąłem go w kajaku górskim, tym samy z którego uciekłem sześć lat temu. Teraz to ja pokonałem rzekę i przepłynąłem nią 16 kilometrowy odcinek.

 

Dunaj w kajaku górskim. Sześć lat czekałem na ten moment

Jak zostałem Kozakiem

W tym czasie usłyszałem wiele dobrych słów, odebrałem setki gratulacji. Zarówno po biegowych jak i triathlonowych startach. Udawałbym, gdybym powiedział, że nie było to przyjemne. Było. I bardzo to lubię. Jeden z największych, a może największy komplementów jaki usłyszałem padł z ust mojego starszego syna. Podczas debiutu maratońskiego usłyszałem od Niego, że jestem Kozakiem. Cudowne uczucie. Porównywalne z tym, kiedy słyszę od dzieci jak mówią: Kocham Cię.

 

To jest moje największe trofeum. Koszulka, którą dał mi Dawid po debiucie w triathlonie

 

Wsparcie Aldony

Doświadczyłem także wielkiego wsparcia od Aldony. Potrafiła dobrym słowem, czasami mocnym potrząsnąć w trudnych chwilach. Szczególnie kiedy kontuzja się odnawiała i nie można było trenować. Ale także, kiedy przed kolejnymi próbami strach zaglądał w oczy.

 

Bez Aldony nie wszystko by się udało


Bieganie w intencjach

I pewnie tak długo mógłbym pisać o tych ostatnich sześciu latach, bo działo i ciągle dzieje się bardzo dużo. I to dobrego. Na koniec wspomnę tylko o jeszcze jednym. Pięknie się biega i znosi ból w intencjach ludzi, którzy tego wsparcia potrzebują bardziej niż my.

 

Romek bohater

Jedną z takich osób jest mój Przyjaciel Romek. Niesamowity gość, który od dłuższego czasu walczy z rakiem. Kiedy biegnę i mam naprawdę dość myślę o nim, ofiaruję to wszystko za Niego. Jest to moja modlitwa i prośba zarazem o zdrowie dla Niego. W lipcu byliśmy razem na wakacjach w górach. Razem z Wojtkiem pomagaliśmy Romkowi nauczyć się jeździć na rowerze. Przez chorobę amputowano mu nogę. Jednak nie poddał się i żyję pełną piersią. Postanowił nauczyć się jeździć na rowerze. Pojechał na obóz do Jaśka Meli, aby nauczyć się biegać. Silny i piękny facet.

 

Roman co się nie kłania rakowi

Wyjść ze strefy komfortu

Kiedy wróciłem do Gdańska startowałem w triathlonie. Niestety, pływanie zostało odwołane i triathlon przerodził się w duathlon. Od dłuższego czasu mam problemy z bieganiem szybciej drugiej części dystansu. W Gdańsku po przebiegnięciu pięciu kilometrów drugiego biegu poczułem niezwykłą moc. I zamiast zwalniać tak jak zawsze przyspieszałem. Udało się dobrze pobiec. Kiedy zastanawiałem się co takiego się wydarzyło, że w końcu udało mi się przełamać moją niemoc w drugiej części biegu, przypomniałem sobie, że myślałem wtedy o Romanie i jego nauce jazdy. To był dla mnie zaszczyt, że mogłem pomóc Przyjacielowi pokonać strach i ponownie nauczyć się jeździć na rowerze.

I takich pięknych chwil dostarczyły mi ostatnie lata. A wszystko to, bo postanowiłem wyjść ze strefy komfortu. I to wiele razy.

 

Kolejne 3 w życiu

I oby tak było także 23 września 2018 roku podczas Biegu Westerplatte. Marzenie mam, aby z przodu była 3…

 

Marcin Dybuk

 

Ps. Warto do tego jeszcze dodać akcję „Pomorze Biega i Pomaga”. To właśnie podczas biegania zrodził się pomysł akcji. Najpierw tylko biegania, a później także pomagania. W sumie to już ponad 20 osobom udało się pomóc. A ilu biegaczy biega w niebieskich, pomarańczowych i zielonych koszulkach „Pomorze Biega i Pomaga”. Każdy z nich pomógł przynajmniej jednej osobie. Koszulki są cegiełkami.

Możesz pomóc, pomóż. To ma sens

W pomaganiu najlepsze jest… pomaganie. Lepszy od tego jest tylko uśmiech osoby obdarowanej pomocą. W ostatnich dniach doświadczyłem tego widoku. Niesamowite uczucie. Wtedy wszystkie nasze troski znikają albo maleją do wielkości ziarnka piasku.

 

To był jeden z najpiękniejszych uśmiechów jaki widziałem w życiu. I choć opisywanie rzeczywistości nie jest mi obce, to nie potrafię przelać tego widoku „na papier”. Biło z niego coś niepowtarzalnego. W oczach i na twarzy 11-letniej Paulinki widać było szczęście. Niepełnosprawna dziewczynka niesiona była na rękach przez wujka. Rafał właśnie dopłynął do brzegu jeziora, wyciągnął chrześniaczkę z pontonu i zaczął biec w stronę strefy zmian, gdzie czekał już na nich rower i wózek, w którym Paulinka miała rozpocząć drugi etap triathlonu, na dystansie 1/4 Ironman.

 

Szczęście na twarzy

Dziewczynka i wujek byli oklaskiwani przez licznie zebranych nad jeziorem kibiców. I właśnie wtedy, w tym hałasie na jej twarzy pojawił się uśmiech. Zawitało szczęście.

 

Paulinka cierpi na porażenie mózgowe czterokończynowe, spastyczne. Gdyby nie determinacja i poświęcenie rodziców dzisiaj by nie mówiła i nie poruszała kończynami. Jest inteligentna, zabawna i lubi rysować. Przed rokiem razem z wujkiem debiutowała w triathlonie na dystansie 1/8 Ironmana w Starogardzie Gdańskim. Wujek, Rafał Butny, najpierw ciągnął ją w pontonie, następnie na rowerze w wózku, aby na końcu pchając wózek przebiec ponad 5 kilometrów.

 

Paulinka już wtedy na mecie była szczęśliwa, a pytana czy będzie chciała jeszcze raz wystartować w triathlonie, odpowiedziała, że tak. I tak się stało. 19 sierpnia 2018 roku w Chełmży, podczas piątej odsłony LOTTO Triathlon Energy. Nie byłoby tego startu, gdyby nie pomoc wielu z Was.

 

Zebraliśmy kasę na wózek

W ubiegłym roku Paulinka starowała w sprzęcie pożyczonym od Fundacji NEGU. Niestety, w ciągu roku wyrosła z wózka, który został jej użyczony. Niezbędny był zakup nowego. I tutaj z pomocą pospieszyliście Wy. W ramach akcji Pomorze Biega i Pomaga, którą od czterech lat prowadzę w Radiu Gdańsk, gdzie pracuję, zorganizowaliśmy zbiórkę. Potrzebne było ponad 10 tysięcy złotych. Po kilku tygodniach na koncie była cała kwota. Fundacja Się Pomaga zakupiła sprzęt i przekazała dziewczynce.

 

Rozpoczęły się przygotowania do startu. Udało się po raz kolejny. Paulinka i Rafał dotarli na metę LOTTO Triathlon Energy w Chełmży.

 

Spotkała się tam także z inną dziewczynką, która potrzebuje naszej pomocy. Dwuletnią Zosią, która czeka na operację nóżek, które łamią się jak zapałki. Zabieg może być wykonany tylko w Stanach Zjednoczonych, a jego koszt to ponad 600 tysięcy złotych.

 

Mistrzowie też pomagają

W zbiórkę środków dla rodziny z Olsztyna zaangażował się Wojtek Suchowiecki zwany Prezesem i Marcin Konieczny zwany MKON. Między innymi w Chełmży rywalizowali w sztafetach. Organizatorzy (Aldona Dybuk – moja osobista żona i Adam Greczyło – mój osobisty kolega) cyklu LOTTO Triathlon Energy postanowili za każdego zawodnika na mecie przekazać dla Zosi trzy złote. Za każdą sztafetę 33 złote. Parę złotych się uzbierało.

 

Ponadto wydarzyło się coś jeszcze niesamowitego. Do akcji włączył się Robert Karaś. Po tym jak wygrał Mistrzostwa Świata w potrójnym Ironmanie i ustanowił rekord świata (!!!) zaproszony został do Radia Gdańsk. Miałem ogromną przyjemność uciąć sobie z nim pogawędkę. Zaprosiłem go do Chełmży, gdzie mieliśmy zorganizować z nim i jego bratem Sebastianem Karasiem, tym który przepłyną m.in. Bałtyk, spotkanie. Niestety, obowiązki rodzinne nie pozwoliły im przyjechać. Stało się jednak coś spektakularnego. Robert przekazał na licytację medal z Mistrzostw Świata. Kiedy to usłyszałem zaniemówiłem.

– Ten medal? – zapytałem?

– Tak – odpowiedział

– Jesteś pewny? – dopytywałem.

– Tak – dopowiedział z jeszcze większym przekonaniem. – Może uda Wam się coś zebrać „na niego” – powiedział skromnie.

Następnego dnia Robert przywiózł mi z Elbląga ten właśnie medal i życzył powodzenia. I tak rozpoczęła się LICYTACJA – medalu mistrza i rekordzisty świata – Roberta Karasia. Cały dochód zostanie przeznaczony na operację dla Zosi. (www.siepomaga.pl/zosia)

 

Każdy może pomóc

Piszę o tym, choć nie jest to dla mnie łatwe. Łatwiej jest pomagać niż o tym głośno mówić. Ale w ten sposób chciałem pokazać różne oblicza pomagania. Jest to coś niesamowitego. Uśmiech Paulinki, nadzieja rodziców Zosi, gest Roberta, który przekazuje medal, trud i zaangażowanie ludzi, którzy chcą pomóc: Prezesa Suchego, Marcina Koniecznego, Ewy Rokickiej, która na urlop do Szklarskiej Poręby pojechała z Olsztyna na rowerze. Taki chytroplan męża MKON-a. A znajomi za kilometry Ewy wpłacali kasę na operację dla Zosi. W sumie przejechali 603 kilometry i zebrali ponad 6 tysięcy złotych.

Liczą się duże i drobne gesty, jak choćby przekazanie kilku złotych za każdego zawodnika na mecie jak zrobiła to Aldona i Adam. Każdy z nas może zrobić dużo, aby Zosia mogła być poddana operacji, dzięki której w przyszłości będzie mogła chodzić.

Wierzę, że za jakiś czas będziemy mogli zobaczyć uśmiechniętą i szczęśliwą Zosię, tak jak wielu z nas widziało uśmiechniętą Paulinkę w Chełmży.

 

Marcin Dybuk

Każdy kiedyś był na fali

Wyszedłem z baru. Do załatwienia miałem kolejną sprawę. Ruszyłem w kierunku kantoru, gdzie chciałem wymienić złotówki na euro. Szedłem zdecydowanym krokiem, kiedy podszedł do mnie bezdomny. Nie dałem mu nawet dojść do słowa. – Nie mam czasu, spieszę się – powiedziałem – i udałem się w swoim kierunku.

 

 

Kantor był odległy o dobre dwieście metrów. Wymieniłem pieniądze i spojrzałem w stronę, gdzie zaczepił mnie mężczyzna. Zauważyłem, że właśnie stoi przed tymże samym barem mlecznym przy al. Grunwaldzkiej w Gdańsku – Wrzeszczu. Chwilę później dostał „kosza” od kolejnej osoby. Postanowiłem do niego wrócić.

 

– To co pan ode mnie chciał? – zapytałem, po czym po chwili sam sobie odpowiedziałem. – Pewnie obiad?

– Tak, drogi panie – usłyszałem.

– To zapraszam do baru – powiedziałem – i ruszyłem w stronę drzwi.

– Ale ja nie mogę wejść. Pani z baru powiedziała, że śmierdzę i nie mogę wchodzić.

 

To jednak już mnie nie obchodziło, byłem zdecydowany… W barze, Jan, bo tak miał na imię, zamówił placki i chłodnik. Twierdził, że placków nie jadł osiem lat. Nie wydało mi się to prawdą, ale nie wnikałem, postanowiłem nie oceniać. Bardziej chyba mi zależało, aby z nim trochę pobyć. Mimo, że kilka minut wcześniej zjadłem obiad, także i sobie kupiłem zupę. Usiedliśmy i rozmawialiśmy.

 

Mężczyzna od ośmiu lat był bezdomny. Wyszedł z domu, zostawił wszystko, kiedy dowiedział się, że żona go zdradziła. Nie miał dzieci, nie miał nikogo. Latem mieszkał w lesie. Zimą pomieszkiwał na klatkach schodowych, ale ludzie go przeganiali.

– Ludzie się boją – próbowałem tłumaczyć.

– A czy ja im chcę coś zrobić? – zapytał z przekonaniem w głosie.

Nie zawsze rozmowa się kleiła. Kiedy nastawała cisza, on za każdym razem dziękował za posiłek. Mnie to nie przeszkadzało. Nauczyłem się już, że cisza może powiedzieć o człowieku więcej niż tysiące słów, jej „zagadywanie” – również. Z tego spotkania i naszej rwanej rozmowy zapamiętałem szczególnie ten fragment: – Też kiedyś byłem na fali – stwierdził. – Wszystko się dobrze układało. Miałem żonę, pracę w Niemczech, aż pewnego razu wszystko straciłem. Wyszedłem z domu. Spadłem. Życie jest jak fala…

 

Życie jak fala. Każdy ma swoją falę – większą czy mniejszą. Kiedy jesteśmy na wznoszącej, mamy kontrolę nad tym, co się dzieje. Płyniemy do góry, w każdej chwili możemy też zmienić kurs. Ba, możemy nawet odpocząć i przestać płynąć. Niestety, upadki bywają bardzo bolesne. Idziemy pod wodę i mimo walki, toniemy. Czasami nie wiemy co się stało. Wystarczy chwila, aby wszystko stracić. Kiedy mamy trochę siły czy może szczęścia, pojawia się szansa, aby zacząć raz jeszcze. Wtedy naprawdę potrzebujemy pomocy. Czasami ktoś zaryzykuje i podpłynie, ktoś z rodziny czy przyjaciół. W takim momencie bardzo ważna jest uważność – ta chwila, kiedy zatrzymujemy się i wysłuchujemy tego drugiego. Podajemy mu pomocną dłoń.

 

Jan znalazł się prawie na dnie, i wiele dobrego musi się zdarzyć, aby się stamtąd wydostał. Jedno w tym spotkaniu okazało się niesamowitym i pozytywnym doświadczeniem. Świadomość, jak niewiele trzeba, aby poznać drugiego człowieka – nie bojąc się go, nie odpychając, wykazując otwartość i chęć rozmowy. Jan podarował mi kawałek siebie, podzielił się tym, co miał najcenniejszego – szczerością i życiowym doświadczeniem. Ja byłem z nim. Myślę, że każdy wyszedł z tego spotkania bogatszy.           

   

Marcin Dybuk