Nie możesz tego schrzanić

Bez zarzynania się. Taki był plan na aktywny sezon 2018. Nie wchodząc w szczegóły, po ubiegłorocznym miałem dość. Tak więc zaplanowałem w tym roku tylko dwa triathlonowe starty. W czerwcu w Warszawie na olimpijce i w sierpniu Ironman 70.3 Gdynia.

Treningi zacząłem późno, bo dopiero pod koniec stycznia. Pojechałem na obóz zorganizowany przez mojego trenera Tomasza Spaleniaka. To był dobry czas w Gniewinie. Cztery dni aktywności na pływalni, trenażerze i bieżni, a do tego w super towarzystwie. Coś się zaczęło budzić. Trochę się zachciało trenować. I tak rozkręcając się bardzo powoli, bez żadnych spektakularnych sukcesów – a nawet z porażkami, pierwsza w triathlonie przegrana ze Szwagrem – „doczłapałem” się do zawodów w sierpniu.

 

Trener i żona potrafią rozśmieszyć

Enea Iroman 70.3 Gdynia miała być dobrą zabawą. Oczywiście, żeby nie było, trenowałem, ale mało. Tak więc kiedy dzień przed zawodami Tomek powiedział, że jestem w stanie poprawić wynik z ubiegłorocznego debiutu – 5:27 – to się uśmiechnąłem pod nosem. Jeszcze mocniej się uśmiechnąłem jak to samo stwierdziła Aldona. Ale…

Na kartce wypisałem sobie na co mnie stać według mnie samego. Pływanie 2 minuty gorzej niż przed rokiem. Strefy zmian po pół minuty lepiej. Rower 6 minut lepiej, a bieg 2. W sumie dawało to 7 minut lepiej. To może Oni mają rację – pomyślałem w sobotę wieczorem pierwszy raz.

I tej myśli się trzymałem już cały czas. Powalczę na tyle ile będzie mnie stać. Tak więc rano pobudka, jakaś bułka i jedziemy do Gdyni. Szybkie parkowanie i jazda do strefy zmian, aby zostawić co trzeba. Po drodze spotykamy Radka Buszana, który stwierdza, że idzie się „przebiec”. To tak jak ja – pomyślałem. A dlaczego o tym wspominam? Bo Radek zajął trzecie miejsce podczas Mistrzostw Polski w Gdyni i wygrał slota na Mistrzostwa Świta 🙂 Tak sobie chłop „pobiegał”. Może też kiedyś jakieś pudło tak sobie wybiegam w jakiejś kategorii wiekowej 🙂 Jakiejś, bo póki co moja obecna jest najmocniej obsadzona. Nawet Mistrz Świata kurka w niej startuje, czyli Marcin Konieczny. Ale już tak poważnie, to kiedyś chciałbym stanąć na jakimś pudle, w jakiś podrzędnych zawodach. Może za 20, 30 lat się uda. I tutaj jest czas na burę od trenera: Jak będziesz tak myślał, to nigdy nic nie wygrasz – mniej więcej tak by powiedział. I co? Ma rację! Tak więc wierzę, że się uda!

Seria niespodzianek

Ale wracając do Gdyni. Pływanie pierwsze. Jakie było moje zaskoczenie jak 1500 metrów przepłynąłem ze średnią 1:44 na sto metrów. Tak wiem, że pchało od brzegu. Na nawrocie do portu wszystko się wyrównało i zaczęło spychać. Jak wyszedłem z wody to zegarek pokazał 2036 metrów, a czas lekko powyżej 40 minut. Pierwsza niespodzianka. Czas taki sam jak przed rokiem. Nie ma straty! Super! Strefa zmian o 30 sekund szybciej. Druga niespodzianka. Choć nie, to zgodnie z planem.

 

Niebo pociemniało, wiatr zaczął szaleć

Rower, dodam, że na szosie, od początku mocno. Pamiętałem, że przed rokiem dużo straciłem na pierwszych 40 kilometrach. Tak więc pilnowałem mocy. Jechało się. Szczególnie pod górę. Wyprzedzałem. Niestety, traciłem na zjazdach. Ale jak się nie umie zjeżdżać to tak się ma. Jednak nie przejmowałem się. Wiedziałem, że jest dobrze. Robiłem swoje. Aż tu nagle niebo pociemniało, drzewa zaszumiały jakoś tak mocniej i zaczęło lać, a wiatr próbował zepchnąć z drogi. Dosłownie. Kilku gości to nawet zepchnął lub ich kapcie zgubiły przyczepność. Moje miały się dobrze. Tylko raz zwolniłem, a tak kręciłem swoje. Przyznam chwilami na granicy ryzyka. Ale się opłaciło. Rower w strefie T2 okazał się o prawie osiem minut lepszy niż przed rokiem. Strefa także poprawiona o 30 sekund. Wynik? 9 minut było do przodu. Jest dobrze, jest bardzo dobrze – pomyślałem i wybiegłem na trasę półmaratonu.

Było tak dobrze, że się popsuło

I nagle… żarło, żarło i przestało. Pierwszy kilometr, a tutaj ból lewego kolana. A dokładnie to odezwał się przyczep. Skąd ja to znam? Kurka, czy naprawdę już nie mogę przebiec żadnych zawodów bez bólu – zastanawiałem się i wkurzałem zarazem. Tak więc z narastającym bólem uporałem się z pierwszym podbiegiem na Świętojańskiej. W normalnych warunkach to bardzo lubię to małe nachylenie, ale nie teraz. Zatrzymałem się, porozciągałem i ruszyłem. Trochę pomogło, ale nie na długo. Na bufecie mieli jeszcze lód. Włożyłem do kieszonki nad kolanem i biegłem dalej. Chyba trochę zmroziło, bo było lepiej. Niestety, nie zbyt długo. Tempo spadało, a do mety jeszcze było jakieś 14 kilometrów. Uśmiech zaczął znikać z twarzy. Została ostatnia broń. Zacząłem sobie powtarzać: Nie możesz spieprzyć tego dobrego roweru! Biegnij Dybuk, biegnij!

 

Tańczyłem na mecie

Nie wiem ile razy, ile setek razy powtórzyłem to zdanie. Dużo, bardzo dużo. Ale dobiegłem do mety z czasem tylko o dwie minuty gorszym niż w debiucie. Średnie tempo 5:08, a czas całkowity Ironman 70.3 Gdynia 5:20:39. Na mecie wielka radość. Satysfakcja. Nawet sobie zatańczyłem. Jeszcze mogłem, bo kilka minut później to już ledwo chodziłem.

Mam z zwyczaju analizować każdy start. Wyciągać z niego wnioski. I po zawodach w Gdyni tak jest. Oczywiste, ale moje:

Wierzyć żonie i trenerowi 🙂

Głową można wygrać bardzo dużo 🙂

Nie zawsze warto się napinać. Na luzie też można robić życiówki

Uśmiechanie się podczas rywalizacji jest bardzo przyjemne. Nie tylko dla mnie 🙂

Potwierdza się , że fajnie być profesjonalnym amatorem 🙂

 

A teraz moje Westerplatte

Teraz przede mną wyzwanie, które od początku tego roku było małym marzeniem, na którym chciałem się skoncentrować. 23 września 2018 roku podczas Biegu Westerplatte złamać 40 minut w biegu na 10 km. Przed rokiem zabrakło 59 sekund. Dlatego do tego startu podchodzę już dużo poważniej. Trening przez Tomka, tradycyjnie rozpisany. Zająca, który ma pomóc dobiec do mety też już mam. Dzięki Kamil. W ciągu ostatniego miesiąca przygotowań muszę zwrócić uwagę jeszcze na wiele ważnych szczegółów. Robię to, ale to już temat na inny wpis.

 

Marcin Dybuk

 

Ps. No i nie można zapomnieć, że to były zawody podczas, których Daniela Ryf pobiła rekord świata na dystansie popularnej „połówki”. O, nawet staliśmy na tym samym starcie i rywalizowaliśmy na tej samej trasie. To też było fajne 🙂