Startujemy, aby Mateuszek mógł chodzić

Bieganie i triathlon już nam nie wystarcza. Chcemy czegoś więcej. Chcemy pomóc niespełna czteroletniemu Mateuszowi spełnić marzenie. Chłopiec śni o graniu w piłkę z kolegami. Póki co jednak walczy razem z rodzicami i starszym rodzeństwem o pełnię zdrowia. Pragniemy przyłączyć się do ich walki.

 

 

Mateusz Guzek krótko po drugich urodzinach zachorował na wirusowe zapalenie mózgu. Choroba miała bardzo ciężki przebieg. Niedowład rąk i nóg oraz przykurcze uniemożliwiły mu samodzielne poruszanie się. Rodzice rozpoczęli walkę o pełny powrót chłopca do zdrowia. Niestety, to pochłania czas i pieniądze. Mama Mateusza musiała zawiesić pracę zawodową. Cały ciężar utrzymania pięcioosobowej rodziny spadł na barki taty.

 

Powrót Mateusza do zdrowia jest możliwy, ale wymaga długotrwałej, intensywnej  rehabilitacji zarówno w domu jak i w specjalistycznych ośrodkach rehabilitacyjnych. Konieczny jest udział w licznych zajęciach stymulujących rozwój psychoruchowy i  zakup sprzętu rehabilitacyjnego wspierającego terapię. Łatwo policzyć, że niezbędna jest kasa, duża kasa.

– Z całych sił walczymy o to, by Mateuszek stał się samodzielny i nadrobił to, co odebrała mu choroba – mówi Marek Guzek, tata chłopca. – Pomimo, że życie codzienne Mateusza znacznie różni się od życia codziennego rówieśników, jest chłopcem bardzo pogodnym, pełnym energii, dzielnie znoszącym trudności . Ciężko pracuje, ćwiczy, bo jak mówi, chciałby kiedyś zagrać z chłopcami w piłkę.

 

Koszt jednego kursu rehabilitacyjnego dla Mateusza to 5 tys. złotych. Podczas naszych rodzinnych startów i za ich pośrednictwem będziemy namawiać przyjaciół, znajomych oraz inne osoby do wpłat na konto Mateusza nawet złotówki. Chłopiec jest podopiecznym Fundacji Dzieciom „Zdążyć z Pomocą”. Razem możemy mu pomóc wrócić do pełni zdrowia. Liczą się nie tylko wpłaty, ale także dobre myśli, modlitwy, słowa otuchy, wszystko co pozwoli rodzinie każdego dnia walczyć o dobre życie dla Mateuszka. Przyłącz się do nas najlepiej jak potrafisz. Razem możemy więcej.

 

Jeszcze teraz możesz wpłacić 1 procent dla Mateusza. Jeśli to już zrobiłeś, nie szkodzi. Może ktoś z Twoich znajomych tego nie zrobił, a może znasz księgową, która wypełnia pity i w pustym miejscu, gdzie brakuje podanego celu przekazania 1 procenta, możesz ją poprosić, aby wpisała KRS Mateusza 🙂

 

Możesz także wpłacić chociażby złotówkę na konto chłopca. Fundacja Dzieciom „Zdążyć z Pomocą” Bank BPH S.A. 15 1060 0076 0000 3310 0018 2615  tytułem: 25384 Guzek Mateusz – darowizna na pomoc i ochronę zdrowia.

 

Nasze rodzinne starty:

 

19 kwietnia 2015 – Charytatywny test Coopera. Pobiegliśmy w składzie: Aldona i Maja, Kajetna i Marcin. Wszyscy z dobrym wynikiem 🙂 Tym razem jeszcze wparliśmy 10-miesięcznego Piotrusia w ramach akcji „Pomorze Biega i Pomaga”

 

22 kwietnia – 14 lipca 2015 – WYTOP tRiM – wspólnie z Rafałem Obłuskim walczymy (Marcin) o idealne BMI. Do zrzucenia ponad 6 km. Kasa zebrana z akcji trafi na konto Mateuszka. Więcej o akcji TUTAJ

 

25 kwietnia 2015 – Aquathlon Rumia: Maja i Kajetan. 200 metrów pływania, 1000 metrów biegania
26 kwietnia 2015 – Maja z koleżankami z grupy wystartują w konkursie tanecznym
9 maja 2015 – Bieg Europejski  Gdynia 10 km: Marcin (?)
23 maja 2015 – Kwidzyński Bieg Papiernika 10 km: Aldona i Marcin
13 czerwca 2015 – Triathlon na raty  – bieg. Gdynia: Maja i Kaj
14 czerwca 2015 – Tauron LangeTeam Race, 51 km szosa, Gdańsk: Dawid i Marcin, Aldona (?)
21 czerwca 2015 – 1/8 IM Brodnica: Aldona, Dawid, Marcin i Marek – brat Aldony, który będzie debiutował w triathlonie 🙂
12 lipca 2015 – 1/8 IM Nieporęt: Dawid i Marcin
19 lipca 2015 – 1/4 IM Gdańsk: Aldona i Marcin
8 sierpnia 2015 – Herbalife Ironman 70.3 Gdynia, sprint, sztafeta: Aldona, Marcin, Dawid – kolejność tak jak startujemy, pływanie, rower, bieg
16 sierpnia 2015 – 1/8 IM Chodzież: Dawid i Marcin
30 sierpnia 2015 – 1/8 IM Mrągowo: Dawid i Marcin, może Aldona i Marek
12 września 2015 – Bieg Westerplatte, 10 km Gdańsk : Aldona (?) i Marcin
4 października 2015 – Verve 10K Run Sopot, 10 km: Marcin i Aldona (?)
25 października 2015 – Amber Expo Półmaraton Gdańsk: Marcin – impreza docelowa w 2015 roku
11 listopada 2015 – Jesienny Bieg Niepodległości, Gdynia 10 km: Marcin i Aldona (?)

 

KONIEC SEZONU

 

Dybuki

 

Wielkie walentynkowe żarcie

Walentynki to nie święto jednego dnia. Miłości trzeba się uczyć i okazywać codziennie. Ale to dobra okazja, żeby razem się zatrzymać. To też okazja, aby zrobić sobie trochę fotek 🙂 i Was pomęczyć nimi 🙂

 

Zabiegani w ostatnich dniach nie planowaliśmy i niewiele oczekiwaliśmy od Walentynek, które zbiegły się z końcem ferii. Po prostu – pobyć ze sobą. Rozmowy, czytanie i sen. Tego zawsze brakuje. To był plan minimum. Otwarci na to, co nas spotka przeżyliśmy świetny czas. Ale po kolei…

 

Sobota 14 lutego 2015 roku. Pobudka godzina 6 rano. Chwilę później jedziemy do Gdyni na pływalnię. Jak świętować to od treningu, mógłby powiedzieć ktoś, kto śledzi naszą rodzinną zabawę w triathlon. Nic bardziej mylnego. Bliższe prawdy byłoby powiedzenie, że tak po prostu wyszło. I tu pierwsza niespodzianka. – Udało się ważne ćwiczenie, którego nie mogłam za nic zrobić. Usiadłam na dnie basenu. Wreszcie uszło ze mnie całe powietrze 🙂 Niby nic nadzwyczajnego, ale przeszkadzało w nauce i treningach pływackich. Satysfakcja była duża – twierdzi Aldona.

 

dybuki 3

 

Słoneczny dzień i rześkie powietrze od morza było tego dnia dodatkowym atutem. Po pływalni śniadanie w Infobox w Gdyni. Polecamy zapiekane w jajku brioszki. Pychota! Smaczna godzina i bardzo interesująca rozmowa. Ważna dla nas, bo bez pośpiechu. Wszystko w rytmie slow.

 

Stamtąd chwila na drobne zakupy, tylko tyle ile trzeba. Po prostu – małe zaległości. Już dawno nie udawało się na to znaleźć czasu. Pełny sukces 🙂 I ta pogoda! Słońce, dużo słońca. Rozpieszczało nas przez szyby samochodu i w czasie krótkiej przechadzki. Cudownie się spacerowało po słonecznej Gdyni.

 

dybuki2

 

Obiad zaplanowaliśmy w miejscowości Sasino. Malutka, niepozorna wioska, o której istnieniu wcześniej nie słyszeliśmy. Kierunek Łeba. Dlaczego tam? A to za sprawą audycji kulinarnej Maćka Bąka w Radiu Gdańsk. Kolega zachwalał kuchnię w restauracji „Ewa Zaprasza”. Podobno prawdziwe rarytasy, które doceniają ludzie z całej Polski. Postanowiliśmy sprawdzić właśnie w Walentynki. Za podpowiedzią kolegi zarezerwowaliśmy stolik. Ponieważ nasz wyjazd planowaliśmy trzy dni wcześniej rezerwacja na godzinę 15 była już niemożliwa, ale udało się dużo wcześniej. Co tam, będzie szybki obiad – pomyśleliśmy. Ale to wszystko nas zaintrygowało. Mała wieś, restauracja o mało oryginalnej nazwie, a tyle zachodu.

 

Kiedy dotarliśmy na miejsce okazało się, że „Ewa Zaprasza” wystrojem nie przykuwa uwagi. Schludnie i po domowemu. Oby jedzenie było dobre – pomyślał Marcin. Na „czekadełko” przed daniem głównym podano śledzie w majonezie, które tak naprawdę są w delikatnym śmietanowym sosie. Specjalność szefowej kuchni, której nikomu nie zdradza. Tego dowiedzieliśmy się z audycji Maćka Bąka. Tak więc chyba śmietanowy ten sos. To jednak nie ma znaczenia. Najważniejsze, że były smaczne. Powiedzieć smaczne, to jednak nic nie powiedzieć. Na pierwsze danie zamówiłem żurek, ja czyli Marcin. Uwielbiam ją! Jem żurek niemal w każdym lokalu. Pozwolę sobie stwierdzić, że potrafię odróżnić dobry od przeciętnego. Ten był bardzo dobry. Podobnie jak krem z pomidorów zamówiony przez Aldonkę. Prawdziwa uczta dopiero jednak na nas czekała. Sałatka z grillowanymi warzywami i kaczką. Niesamowity smak! Raj dla podniebienia! Wychodziliśmy z restauracji najedzeni i uśmiechnięci od ucha do ucha.

 

 

Zanim wyruszyliśmy w dalszą drogę zdążyliśmy złapać kilka promieni słońca. Kierunek? Jastrzębia Góra. Mieliśmy tam nocleg. Ale im bliżej byliśmy morza, tym krajobraz coraz bardziej zatapiał się w gęstej mgle. Drzewa i krzaki oszronione. Widoki bajeczne, a do tego szum morza. W Jastrzębiej Górze czekała na nas kolejna uczta dla podniebienia – kolacja i niespodzianka w Villi Buki, szkoda, że nie DyBUKI :). Zupa dyniowa, halibut i niesamowity deser lodowy. To już trzecie tego dnia kulinarne zaskoczenie, po śniadaniu w „Chwili moment” w Gdyni i obiedzie w Sasinie. I tak oto wyszło nam wielkie, smaczne walentynkowe żarcie.

 

Cała ta „wyprawa” przygotowana trochę naprędce, z potrzeby spotkania serc i nawet wbrew logice, zmęczeniu była bardzo udana. Dobry czas! Rozmowy, czytanie i sen i… obejrzeliśmy romantyczną komedię w TV. Ciekawe doświadczenie. Jak człowiek nie ma w domu telewizji, to obejrzenie takiego filmu potrafi być atrakcyjnym sposobem na spędzenie czasu. W niedzielę przed wyjazdem zjedliśmy pyszne śniadanie i ruszyliśmy na trening biegowy nad samym morzem. W swoim tempie, bez zadęcia, a szum wzburzonego morza był chyba najlepszą muzyką, jaką ostatnio przyszło nam słuchać.

 

dybuki5

 

Wspólny wyjazd zaczęliśmy treningiem i tak też zakończyliśmy, choć tego nie planowaliśmy. Bez pośpiechu, ciekawi tego, co czeka „za rogiem” doświadczyliśmy wielu pięknych chwil… choć takich się nie spodziewaliśmy. Byliśmy otwarci na to, co przyniesie nam dzień. Napięty kalendarz odłożyliśmy na bok. Mieliśmy wyznaczone cele, ale niczego nie oczekiwaliśmy. Byliśmy wolni i to był chyba klucz do dobrze spędzonego weekendu. A że wyszło walentynkowo…

Pasją w ciężką chorobę. Kup niezwykły kalendarz, cegiełkę!

Artystyczne, czarno białe zdjęcia sportowców amatorów składają się na niezwykły kalendarz. W ten sposób triathloniści chcą pomóc wielokrotnemu mistrzowi Polski w pływaniu. Mariusz Smaruj walczy o życie z nowotworem złośliwym. Przyłącz się do batalii i kup cegiełkę – TriCalendar 2015.

 

Jest piękno, siła, moc i niepowtarzalny klimat. Tak jednym zdaniem można by opisać kalendarz, którego autorem jest fotograf, triathlonista Paweł Seelieb.

 

– Już dawno myślałem o sesji fotograficznej sportowców – mówi Paweł. – Niestety, latem jest sezon ślubów, podczas których robię zdjęcia oraz starty. Brakuje czasu. Podczas październikowego wyjazdu z Moniką, siostrą Mariusza zrodził się pomysł kalendarza. Chciałem mu pomóc nie ograniczając się tylko do wpłaty pieniędzy. Stąd pomysł połączenia zdjęć sportowców amatorów i zbiórki pieniędzy poprzez sprzedaż kalendarza.

 

rece

 

Paweł jak powiedział tak zrobił. Na Facebooku napisał, że szuka modeli. Po kilku godzinach było już piętnastu triathlonistów. Takich, którzy dopiero w 2014 roku debiutowali, ale i takich, którzy odnoszą sukcesy w tej wymagającej dyscyplinie. Wszyscy podkreślają, że z przyjemnością zgłosili się do projektu.

 

– Jeżeli mogę pomoc drugiej osobie nie zastanawiam się nawet sekundy – twierdzi Krzysztof Wiatrowski, który wspólnie z siostrą Kasią tworzą Tri Wiatraki. – Każdy z nas powinien mieć w sercu moc pomagania. – Pomysł jest niesamowity, a jeśli mogę przyczynić się do tego, aby pomóc Mariuszowi to nie ma się nad czym zastanawiać – dodaje Kasia.

 

W realizacji projektu na przeszkodzie nie mogły stanąć żadne trudności. Niektórzy pokonali nawet osobiste uprzedzenia do fotografii. Inni w natłoku obowiązków znaleźli chwilę, aby zapozować.

 

– Wystąpiłam w kalendarzu, ponieważ chciałam zrobić coś dla Mariusza – mówi Marta Łagownik. – Nie jestem fotogeniczna, ale dla kogoś, kto jest mi bliski, jestem w stanie się poświęcić.

 

– Grafik w naszej rodzinie jak zwykle napięty, ale drugi człowiek zawsze jest ważniejszy, zwłaszcza jeśli sprawa rozbija się o pomoc – twierdzi Aldona Dybuk, którą można obejrzeć z mężem i synem na karcie października. Cała trójka debiutowała w 2014 roku. – Dlatego ze stroju do salsy z radością wskoczyłam w strój triathlonowy. To była godzina świetnej zabawy, dużej dawki śmiechu, fajnego doświadczenia i poznałam ciekawych ludzi. Ale to co najważniejsze to możliwość pomocy drugiej osobie.

 

dybuki

 

Natalia Wodyńska–Stosik, znana jako TriMama, leczyła się w tym samym szpitalu w Warszawie co Mariusz i jak podkreśla, czuła że musi mu pomóc. – To dla mnie bardzo osobista sprawa – przekonuje. – Leczenie jest kosztowne. Mam nadzieję, że każdy sprzedany kalendarz to jeden krok bliżej do wyleczenia Mariusza.

 

trimama

 

Mariusz Smaruj to 25-letni absolwent Akademii Wychowania Fizycznego w Poznaniu. Wielokrotny mistrz Polski w pływaniu w płetwach. Ostatni tytuł zdobył w 2013 roku. Rok później zdiagnozowano u niego nowotwór o wysokim stopniu złośliwości z przerzutami do kości. Już kilka miesięcy trwa walka Mariusza o życie. Warto dodać, że kosztowna walka.

 

– Zdecydowaliśmy się na udział w projekcie ponieważ cały zysk z jego sprzedaży zostanie przekazany na leczenie Mariusza, brata naszej trenerki, przyjaciółki Moniki Smaruj. W ogóle się nie zastanawialiśmy – kończą Kasia i Mateusz Petelscy.

 

Przyłącz się i Ty do walki. Dodaj Mariuszowi otuchy kupując niezwykłą cegiełkę jaką jest TriCalendar 2015. Minimalna cena to tylko 50 złotych. Do nabycia w sklepie 3athlete, ul. Wyspiańskiego 25 w Gdańsku. Istnieje także możliwość wysyłki. Więcej info pod adresem mailowy u autora kalendarza: info@pawelseelieb.pl

 

Marcin Dybuk

 

Ps. Wszystkie zdjęcia w kalendarzu. Mam nadzieję, że te, które wybrałem przekonują Was do zakupu tej niezwykłej cegiełki… a jeśli macie jeszcze wątpliwości to zapraszam do lektury, opowieści autora tego niezwykłego pomysłu Pawła – klikamy i czytamy TUTAJ

Rozdarte męskie serce

Bieganie, triathlon, Crossfit biją rekordy popularności. Ludzie coraz bardziej dbają o ciało. A co dzieje się z naszym sercem? Nie pytam o mięsień, który pompuje krew, bo ten oczywiście podczas uprawiana sportu, także zaczyna lepiej pracować. Pytam o nasze wnętrze, duchowe serce.

 

Zakochałem się w triathlonie. To fakt niezaprzeczalny. Lubię przygotowania do realizacji celu. Lubię walkę z sobą. Na początku 2014 roku postanowiłem spróbować. Miałem dość już słuchania jaka to jest świetna dyscyplina. Postanowiłem pokonać przeszkody. Strach przed wodą, nieumiejętność pływania, kontuzję kolana i lenistwo, które wryło się w mózg. Postanowiłem wyjść ze strefy osobistego komfortu. Dzięki pomocy wielu ludzi udało się. W ciągu 150 dni nauczyłem się pływać. Kolano wytrzymało. Dystans w ¼ Ironmana – 950 metrów w wodzie, 45 km na rowerze i 10,55 km biegiem – zajął mi niespełna trzy godziny. Na mecie satysfakcja. Wystartowałem z powodzeniem jeszcze w biegu na 10 kilometrów i przyszedł czas roztrenowania połączony z kontuzją. I dylemat. Czy triathlon nie za bardzo zawładnął życiem?

 

Przyjaciele zwracali uwagę, że w czasie przygotowań nie potrafiłem o niczym innym rozmawiać. Nie dowierzałem. Z pierwszą osobą, która tak twierdziła prawie się pokłóciłem. Jednak kolejni rozmówcy tylko to potwierdzili. Lubię to co robię, robić to z zaangażowaniem. Cenię sobie pasję. Taką stał się dla mnie triathlon. Ale coś jednak nie było tak, jak należy. Zacząłem poszukiwać odpowiedzi na pytanie: co? Czas roztrenowania sprzyjał przyjrzeniu się wszystkiemu z boku. Myśl, że może jednak przestanę trenować i bardziej skoncentruję się na innych, codziennych sprawach, na przykład nauce najmłodszego dziecka, nie dawały radości. Oczywiście, nawet trenując starałem się nie zaniedbywać obowiązków. Jednak dobę trzeba było dzielić na wiele części. Także treningi, a te potrafią zawładnąć nie tylko ciałem, ale także umysłem i czasem. Podjąłem decyzję. Triathlonu musi być mniej. Nie czułem się z tym dobrze. Coś od wewnątrz mnie gryzło. Czy tak ma wyglądać moje życie? Bez pasji? – pytałem siebie.

 

Wyjazd do Warszawy na galę triathlonu przebudził mnie na chwilę. Zaświeciły mi się oczy kiedy postanowiliśmy z Aldoną, że muszę mieć cel. A tym w 2015 roku będzie start w Ironman 70.3 w Gdyni. Zaplanowałem dokładny kalendarz przygotowań. Półmaraton, biegi na 10 km, start w ¼ IM w Brodnicy i Gdańsku i wreszcie Gdynia. Kilka dni życia w pełnym gazie. Podniecony. O tak! Tak ma wyglądać moje życie. Muszę to wszystko tylko jakoś poukładać. Treningi, dom, pracę itp. Przyspieszyłem. Energi wystarczyło na jakiś czas. I nagle zmęczenie, rozdrażnienie, zniechęcenie. Co się dzieje? – pytałem. W Kościele rozpoczął się Adwent. Radosny czas oczekiwania na narodziny Chrystusa. Zawsze powtarzałem, że Bóg w moim życiu jest ważny. Nie wstydziłem się mówić tego głośno, ale szanuję tych którzy mają inne spojrzenie na te sprawy. Jedną z rzeczy, które cenię w wierze jest wolność. Bóg tak umiłował człowieka, że postanowił dać mu wolną wolę. To ja decyduję, którą drogą chcę kroczyć. Przed wielu laty zdecydowałem, że chcę iść za Chrystusem. Nie jest to łatwa droga, ale pasjonująca.

 

W tym roku po raz pierwszy w życiu poszedłem na roraty. Mszę o wschodzie słońca. W świątyni panował mrok, który wierni rozświetlali światłem świec. Nie inaczej było ze mną. Idąc zauważyłem, że podmuch powietrza przygasza płomień. Musiałem zatrzymać się, aby nie zgasł. Jednak kiedy znowu zaczynałem za szybko iść sytuacja się powtórzyła. Osłoniłem go ręką. I wtedy przyszła mi myśl. Moje wewnętrzne serce jest jak ten płomień. Kiedy idę za szybko, pędzę, brakuje uważności, płomień gaśnie. Zaczynam żyć w ciemności. Gubię się. Popełniam błędy. Jestem coraz mniej wrażliwy. Nie dostrzegam dobra i nie potrafię odpowiedzieć na jego wołanie. W ciemności nie rozpoznaję co jest dobre, a co złe.

 

Tak było z triathlonem. Nie dostrzegałem jego cieni i blasków. A może wręcz tłumaczyłem sobie, że wszystko to tylko blask. Niestety, w ciemności łatwo się zagubić. Refleksja ze świecą sprawiła, że się zatrzymałem i zacząłem zastanawiać jak to wszystko pogodzić, aby było w zgodzie z moimi pragnieniami, ale także w zgodzie z tym, co ważne w życiu. Czasem dla żony, dzieci, bliższej i dalszej rodziny, Przyjaciół. W ostatnich dniach zadzwonili do nas znajomi. Zaprosili na kaczkę. Ale jak tu iść, kiedy w tym samym czasie mam trening pływacki? Z pomocą przyszła Aldona, która zapytała co jest bardziej ulotne. Spotkanie z Przyjaciółmi czy trening? Spędziliśmy miło wieczór. Zmieniłem także plany startowe. W związku z tym, że najstarszy syn w 2015 roku planuje start w Volvo Sieres Triathlon, czyli w czterech imprezach od czerwca do sierpnia na dystansie 1/8 IM, a ja i tak będę z nim jeździł na zawody, postanowiłem startować ramię w ramię. Fajnie będzie stanąć na starcie z synem. Na mecie to on będzie musiał na mnie poczekać. Spodziewam się jednak, że czas ten wzmocni nasze więzi, a przygotowania do krótszego dystansu pozwolą zachować umiar i czas na inne ważne elementy życia. W planach są inne zawody, jak choćby Gdańsk. Co jeszcze? Dziś nie wiem. Liczę, że wsłuchując się w głos serca podejmę dobrą decyzję. Sam jestem ciekaw, jaka ona będzie. Oby dobra i obym za szybko nie pędził, aby płomień nie zgasł…

 

Marcin Dybuk

Królewskie odbicia spaceru

Niedziela. Można się wyspać. Można jednak także rano pójść na spacer z aparatem i spotkać niezwykłego króla, a może to była królowa…

 

W sercu, duszy Majki słychać artystyczną nutę. Taniec, teatr, literatura, rysunek, a teraz dołączyła fotografia… W niedzielne zaduszki wybraliśmy się wcześnie rano na spacer po gdańskiej Starówce. Puste ulice. Gdzieniegdzie tylko ktoś przebiegł obok nas. Cisza i przejmujący chłód towarzyszyły nam podczas wyszukiwania odpowiednich kadrów. Tematem były zabytki. Majka planuje wysłać zdjęcie na konkurs fotograficzny. W ten poranek nie znaleźliśmy tego, który nas by zachwycił. Będziemy musieli jeszcze poszukać innego dnia. Podczas przeglądania w domu zdjęć okazało się, że dopadły nas przeróżne odbicia. Tego dnia spotkaliśmy króla, żeby jednego…

 

spacer 1

Król numer 1. Zadumany. Nie dowiedzieliśmy się, co go tak wcześnie wyrwało z łóżka. Nie wiemy także co wypatrzył w bramie…

 

spacer6

Królewska kamienica bardziej przypadła nam do gustu w odbiciu okien gdańskiej galerii fotograficznej…

 

spacer 4

Król morza i szef kuchni w jednym z gdańskich barów. W niedzielny poranek panował nad ciszą, ale w mieście mówi się, że w Barze Neptun da się dobrze zjeść. My tego poranka, chwilę po ósmej, zmarźnięci udaliśmy się do lokalu innego króla. Mawiają o nim król chleba 🙂

 

spacer2

Majka tym razem wypiła gorącą czekoladę, ja capuccino, zjedliśmy po drożdżówce i ruszyliśmy już ogrzani w dalszą podróż w poszukiwaniu królewskich śladów w Gdańsku…

 

spacer 3

Serce oczywiście królewskie, a w tle czterech królów zwierząt jeszcze smacznie śpią, nie niepokojeni przez nikogo. Zresztą jesienią mają  więcej czasu dla siebie niż latem, kiedy zgraje radosnych dzieci zaczepiają ich co chwilę bawiąc się w fontannie…

 

spacer 2

Dostojny król zwierząt. Można go w Gdańsku spotkać w wielu miejsach. Jest w herbie miasta, w uliczkach Starego Miasta co chwilę spogląda na przechodniów. Wraz Neptunem najczęściej fotografowani „obywatele” grodu nad Motławą. Ale chyba nikogo to nie dziwi…

 

spacer3

Królowa naszej rodziny. Bardzo subiektywna to ocena, ale od lat już kilka lubimy kawiarnię co zwie się Pi Kawa. Niestety, w niedzielny poranek zamknięta, tak więc zajrzęliśmy tylko do Niej i westchnęliśmy za przysmakiem jakim jest szalrotka z lodami i bitą śmietaną. Może następnym razem…

 

spacer 6

I jeszcze jeden król spotkany na Starym Mieśćie. Zerkał na nas z reklamówki. Jak zauważyła Majka przystojny gość. Nie muszę chyba dopowiadać jak zareagował Tata. Na szczęście król spoglądał na nas, na Majkę tylko z plakatu. Pytanie co będzie, jak pdobny gość pojawi się w pobliżu Jej w realu… 🙂

 

spacerok

No dobra, dużo można gadać, pisać o królach spotkanych w niedzielny poranek w Gdańsku. Ale tak naprawdę król był tylko jednen i to rodowy. A dokładnie to kot, czy może kotka na gorącym blaszanym dachu. Panie Januszu proszę wybaczyć, ale tak jakoś wyszło, a Majka świetnie to uchwyciła aparatem. Ale czyż nie pięknie? Korona jak się patrzy, a i królowi dobrze z oczu patrzy. Viavat Król Janusz, Vivat królowie niedzielnego poranku…

 

Spacerowali i fotografowali Maja i Tata

Biegam. Nie uciekam

Bieganie jest wspaniałe! To jedna z prawd o nowym sporcie narodowym Polaków. Jest jednak także niebezpieczne. Bo sport może być nałogiem. Jak uniknąć zagrożenia, które ze sobą niesie. Nie jest to łatwe, ale warto się nad tym zastanowić, pochylić, aby czerpać radość z życia.

 

O tym, że bieganie stało się najbardziej popularnym sportem w Polsce nie trzeba nikogo przekonywać. Już w ubiegłym roku pojawiały się badania, z których wynikało, że więcej ludzi biega niż jeździ na rowerze. I dobrze. Co do tego nie mam wątpliwości. Bieganie jest piękne. Po raz pierwszy przekonałem się o tym jeszcze w szkole średniej. Wróciłem – w 2012 roku startując w gdańskim Biegu Westerplatte. Od tamtego czasu spotkało mnie dużo dobrego. Zrzuciłem zbędne kilogramy. Czuję się lepiej. Wciągnąłem do biegania rodzinę. Dobrze jest aktywnie spędzać wspólnie czas. Poznałem wielu ciekawych ludzi. Przeżyłem wzruszające chwile, jak choćby ostatnia z nich. Wspólny bieg z 16-letnim synem, który w debiucie zamiast walczyć o jak najlepszy czas, pomógł mi złamać 45 minut na 10 kilometrów. Lista „dobra” jest dłuższa.

Zabiegać problem?

Ale jest i druga strona medalu, o której raczej nikt nie chce głośno mówić. Chcemy się chwalić kolejnymi rekordami, medalami, imprezami, w których startowaliśmy. Moje obserwacje, rozmowy przekonują mnie o jednym. Polacy coraz częściej zabiegują problemy. Aktywność sprawia, że poziom endorfin w organizmie rośnie, a co za tym idzie, nasze humory są lepsze. Nie ma nic złego w tym, że biegamy, aby poprawić sobie nastrój. Dzięki temu jesteśmy lepsi dla innych. Problem jednak pojawia się w chwili, kiedy z jakiegoś powodu nie możemy już biegać. Kontuzja, choroba… I co wtedy się dzieje z nami? Ja po powrocie do biegania ćwiczyłem tak dużo, że nabawiłem się kontuzji kolana. W większym lub mniejszym stopniu zmagam się z nią już od ponad roku. Jednak nie to jest najgorsze. Najgorsze były chwile na początku kontuzji. Po tygodniu, dwóch ogarniała mnie złość. Nie mogłem dostarczyć organizmowi endorfin. Chodziłem rozdrażniony. Na szczęście dla mnie było lato, więc miałem co robić.

A może rozwiązać problem?

Postanowiłem jednak przyjrzeć się bliżej tym stanom. Poszukać ich prawdziwego źródła. Co się stało? Dokąd biegłem, przed czym uciekałem? Jaki problem chciałem zabiegać… M. Scott Peck w książce „Droga rzadziej wędrowana” pisze, że życie to ciąg problemów. Czy mamy zatem na nie narzekać, czy starać się je rozwiązywać? Czy chcemy uczyć nasze dzieci ich rozwiązywania? – pyta autor. Jeśli jesteśmy świadomi problemów, które nas spotykają i jeśli mierzymy się z nimi, to dobrze. Oczywiście jeśli bieganie dodaje nam siły, aby je rozwiązywać to super. Gorzej jak uciekamy przed nimi. A właśnie bieganie, według moich obserwacji, jest jednym ze sposobów uciekania przed problemami. Nie jedynym oczywiście, ale dziś bardzo popularnym.

Problemy mogą rozwijać

Niestety, problemy nie rozwiązywane mogą prowadzić do tragedii. Gromadzą się jeden za drugim. Góra nieszczęść rośnie. Nie chcę straszyć. Daleki jestem od obwiniania takim stanem bieganie. Nie! Ono jest dobre i potrafi pomóc pod warunkiem, że w pełni dostrzeżemy prawdę, że z życiem trzeba się zmierzyć, a problemy nie wyparują na biegowych alejkach. Peck przekonuje, że właśnie napotykane problemy i ich rozwiązywanie sprawia, że życie ma sens. Nasza umiejętność radzenia sobie z nimi jest probierzem odróżniania sukcesu od porażki. Bo problemy wymagają od nas odwagi i mądrości, w rzeczy samej – one je współtworzą. Tylko dzięki problemom rozwijamy się psychicznie i duchowo. Uczymy się poprzez ból konfrontacji i rozwiązywania trudności. Benjamin Franklin powiedział: „To, co boli, kształci”. Z tej przyczyny ludzie roztropni uczą się nie wpadać z powodu problemów w panikę, lecz stawiają im czoło i akceptują ból, jaki niesie z sobą ich rozwiązywanie. A nie uciekają… nawet jeśli to jest przyjemne bieganie.

 

Marcin

Aby zawsze mieć czas na rozmowę

Dziesięć lat temu kolejny raz cieszyłem się z narodzin. Trzeci na świat przyszedł Kajetan. Z jednej strony to tylko dziesięc lat, z drugiej aż. Tego czego najbardziej mi jednak szkoda z tego czasu to każdego nie do końca dobrze wykorzystanego dnia Jego życia.

 

O Kajetanie można by pisać i mówić długo. Gdybym jednak miał scharakteryzować go w jednym zdaniu powiedziałbym, że jest pogodnym dzieckiem. Czasami tak bardzo, że nie potrafi rozróżnić granicy między zabawą, a momentem kiedy zaczyna przesadzać. Gdyby pozwolić Kajetanowi to nie przestawałby mówić, grać w piłkę nożną lub na Xboxie. Różni od starszego rodzeństwa. Nawet muzyki słucha trochę innej niż pozostali członkowie rodziny.

 

Często łapie się na tym, że kiedy wieczorem jestem już zmęczony i przychodzi do mnie Kajetan, aby porozmawiać o drobiazgach mówię mu, aby poszedł spać. Że to nie jest teraz ważne, że po całym dniu mam wszystkiego dość. I tutaj popełniam przeogromny błąd. Dla mnie to tzw. drobiazgi, a dla Niego coś ważnego. Dobre są te wieczory kiedy reflektuje się i idę do jego pokoju położyć się koło Niego i porozmawiać. Bo nie ważne jest o czym mówimy, ale ważne jest spotkanie. Następnego dnia, za tydzień, miesiąc Kajetan i ja często nie będziemy pamiętali o czym rozmawialiśmy, ale zapamiętamy wspólnie spędzony czas.

 

CZAS to jest jedna z największych wartości jaką mogę podarować najbliższym. Tylko ode mnie zależy czy znajdę go dla nich.

 

Mam taki zwyczaj, że kiedy dzieci są czymś zajęte wchodzę do ich pokoju i siadam na tapczanie. Nie zaczepiam ich. Po prostu siadam i patrzę. Czekam. Najczęściej po chwili lub dwóch dzieciaki odwracają się i rozmawiają. Niekiedy jest tak, szczególnie z nastolatkiem, z którym mam gorsze dni, że się nie odwróci i nie porozmawia z tatą. Wtedy po kilku minutach wstaję i wychodzę. Po cichu, tak jak po cichu wszedłem do pokoju. Ktoś zapyta po co to? Po to, aby dzieci wiedziały, że zawsze mogą na nas, rodziców liczyć. Że mogą do nas przyjść i porozmawiać. I to działa.

 

ROZMOWA to właśnie kolejny z darów którym każdego dnia w domu staramy się obdarowywać. Mamy kilka jej rodzajów. Śmieszne, zabawne. Te są najprzyjemniejsze. Codzienne, kiedy trzeba ustalić plan kolejnego, kolejnych dni. Obowiązkowe, to takie kiedy dzielimy się obowiązkami. Przy posiłku. Niemal codziennie siadamy wspólnie do stołu, spożywamy obiadokolację i rozmawiamy. Czasami opowiadamy sobie jak minął dzień, a czasami… no właśnie nawet nie pamiętamy o czym rozmawiamy. Trudne. To takie do których najtrudniej usiąść. Ale to także takie, które mimo bólu przynoszą najwięcej korzyści. Sprawiają, że stajemy się lepszymi ludźmi, lepszą rodziną. Jest jeszcze kilka rodzajów rozmów, które pojawiają się w zależności od potrzeb. Wszystkie jednak mają jedną wspólną cechę. Zbliżają nas do siebie.

 

CZAS I ROZMOWA, oby nigdy nie zabrakło ich w naszym domu. I tego, nie tylko w 10 urodziny i nie tylko Kajetanowi, chcę życzyć dziś…

 

Tata

 

Zwyciężam dzięki MIŁOŚCI

Rok 2014 rok. Start w triathlonie, bieg na dziesięć kilometrów poniżej 45 minut. Sukces! Ale to nie one dały, dają najwięcej radości. Co innego jest moją prawdziwą wygraną…

 

Udało się. W 2014 roku zaplanowałem, że nauczę się pływać. BAŁEM się wody jak ognia. Wolałem trzymać się od niej z daleka. Jeśli już wszedłem, to tylko, aby nie zrobić dzieciakom przykrości. Postanowiłem strach pokonać. Rozpocząłem treningi, które miały pozwolić mi wystartować w Triathlonie Gdańsk. Bo oprócz nauki pływania musiałem mieć konkretniejszy cel. 19 lipca 2014 roku zmierzyłem się z dystansem 1/4 Ironman. 950 metrów w Bałtyku, 45 kilometrów na rowerze i 10,55 km biegu. Udało się. Wygrałem bitwę. Start w triathlonie potwierdził, to co wydarzyło się wcześniej. Przestałem się bać wody. Czas poniżej trzech godzin też satysfakcjonował.

 

TUTAJ możesz posłuchać audycji podczas, której opowiadałem o przygodzie jaką była dla mnie nauka pływania i start w triathlonie 🙂

 

Dwa miesiące później wystartowałem w Biegu Westerplatte. 150 dni przygotowań do triathlonu oraz miesiąc treningu tylko biegowego pod okiem Moniki Smaruj sprawił, że mogłem spełnić jeszcze jedno marzenie. Złamać w biegu na 10 kilometrów 45 minut. Mimo nienajlepszych warunków, było słonecznie, i przy pomocy syna, i to się udało. Kilometr biegłem ze średnim czasem 4:30. Plan wykonany. Pełna satysfakcja.

 

Minął miesiąc. Treningi przerwałem zaraz po zawodach. Pracuję nad bólem kolana, a dokładnie nad wyeliminowaniem przyczyny kontuzji, biodrami. Nie biegam i wcale nie jest mi z tym źle. Powiem więcej. Nie chce mi się biegać. Osoby znające się na temacie mówią, że to normalne, że organizm potrzebuje roztrenowania i że przyjdzie taki moment, że znów będzie się chciało. Może… Choć pewności nie ma. Lubię biegać, lubię triathlon, ale podczas ostatniego miesiąca uświadomiłem sobie, że sport wcale nie jest najważniejszy w moim życiu. Lubię go, ale nie czułem i nie czuję, jak wiele koleżanek i kolegów, sportowców amatorów, radości jak wbiegam na metę poprawiając czas lub przełamując kolejne bariery.

 

Miałem sportowe plany. Półmaraton, maraton, triathlon. Poczuć adrenalinę. Może i to się kiedyś stanie. Zrozumiałem jednak jeszcze coś. Sport nie jest i nie będzie moim życie. Tym jest rodzina.

 

Sport potrafi zmienić ludzi. Sprawia, że stajemy się lepsi. Jednak nie ma takiej mocy jak MIŁOŚĆ. W ostatnich tygodniach miałem okazję przypatrywać się ludziom, którzy pokochali się. Ludzi szczęśliwych. I oby to ich szczęście trwało jak najdłużej… Są na początku tej niezwykłej, pięknej, ale i trudnej drogi…

 

Osiemnaście lat temu, w październiku z Aldoną przysięgaliśmy sobie MIŁOŚĆ. Minęło wiele lat. Dużo się wydarzyło. Mamy trójkę wspaniałych dzieci. Wzruszaliśmy się tysiące razy i pewnie drugie tyle sprzeczaliśmy. Lubimy być obok siebie. Pracujemy każdego dnia, aby stawać się lepszymi. Dla siebie i dla tej drugiej osoby. Wspólnie podejmujemy trudy dnia codziennego. Rozwiązujemy problemy. Podtrzymujemy, kiedy jedno z nas słabnie.

 

18 lat. Czy to dużo? Tak. Mam nadzieję, że kolejne lata przed nami. Nie znam recepty dobrego małżeństwo. Nawet nie wiem czy mogę powiedzieć, że nasze takim jest. Jedno jednak wiem. Wszystko to dzieje się w moim życiu gdyż otworzyłem serce na miłość, którą jest Bóg.

 

Zwycięstwa roku 2014:

19 lipca, Triathlon Gdańsk, 1/4 IM

13 września, Bieg Westerplatte, poniżej 45 minut 10 km (a dokładnie 9,73 km i czas 43:42) ale miało być w tempie 4:30 na km i się udało

5 października – 18 lat razem z Aldonką. Wyjechaliśmy w góry, aby spędzić tam wspaniałe chwilę. Przez te wszystkie lata dojrzewamy razem. Czy ktoś może wie gdzie się odbiera dowód osobisty? 🙂

14 listopada, 26 września, 19 maja – urodziny dzieci

Kolejność zwycięstw chronologiczna, ale chyba nie muszę nikogo przekonywać, które z nich są najcenniejsze 🙂 choć wszystkie są cenne 🙂

 

Marcin Dybuk


Ps. Autorem portretu 18-letniego małżeństwa jest Maja

Otwórz oczy i zmień pozę :)

Czas, żeby otworzyć szeroko oczy na dobro, które jest w nas i to, które widać na każdym kroku. Nie ma znaczenia, gdzie jesteś i co robisz. Szukaj dobra! Szkoda czasu na długie wyliczanki, ile się nie udało, ile przegapiłam, ile razy nie miałam siły na uśmiech, ile razy zwyciężyła udawana poza. Zamiast tego, sięgnijmy do tego, co jest w nas na dnie i do czego tęsknimy.

 

Poza czy pozytyw? No właśnie. Co wybieramy i dlaczego negatyw jest bardziej krzykliwy? Z wielkim uśmiechem przyłączam się do zabawy szukania pozytywów i wyruszam na poszukiwanie pozytywów. Podbijam stawkę. 7 dni to za mało. Szukajmy CODZIENNIE nieskończoną ilość. Trzy to minimum. I „zapisuj” te chwile w sercu. Facebook to jakoś przeżyje 🙂

 

Rozejrzyjmy się wokół. Wszyscy! My kobiety mamy tyle darów w sobie, piękno, intuicję, wrażliwość. To w nas pod sercem dojrzewa nowe życie. Popatrzmy w głąb siebie i szukajmy tego ukrytego skarbu DOBRA także w sobie. A potem wydobądź go, żeby cieszył innych. Niekiedy na przekór smutkowi, żalowi, który chce wziąć górę. Potraktuj je wtedy żartem.

 

Co jest na dnie Twojego serca? Nie bój się i chwyć za to!

 

Zachęcam Was Kobitki i nie tylko 🙂 Rozejrzyjcie się na dobro w sobie i wokół siebie. Łapcie je! Uśmiechajcie się do siebie.

 

A moje 3 pozytywy z wczoraj?

 

  • zawieszone ręce dzieci na mojej szyi po ciężkim i długim dniu
  • pancakes przygotowane wespół Marcin i Dawid – PYCHA!!! Już je zjadłam na drugie śniadanie 🙂
  • wieczorne rozmowy kuchenne przy tzw. garach. Zawsze jestem zdumiona ile można przy takiej okazji dowiedzieć się od dzieci. Porządna dawka informacji i przegląd dnia w pigułce 🙂

 

Aldona

Westerplatte jakiego nie miałem

Nigdy nie byłem tak wykończony na mecie jak po Biegu Westerplatte 2014. Nigdy też nie byłem tak szczęśliwy. Biegłem ze starszym synem, który debiutował i w tym wyjątkowym także dla niego dniu, postanowił mi pomóc zamiast walczyć o jak najlepszy czas dla siebie.

 

Pomysł na start w 52 Biegu Westerplatte 2014 zrodził się dawno. Kilka miesięcy temu kolega zaproponował zakład. „Chcę Cię wyprzedić na trasie” – powiedział Rafał. Proponował, aby to się stało w maju lub czerwcu. Jednak przygotowując się do lipcowego triathlonu w Gdańsku, będąc po kontuzji kolana, nie chciałem biegać szybko. Nie chciałem ryzykować. Najawżniejszy był start w triathlonie. Padło więc na wrzesień.

 

Triathlon wypadł dobrze. Kolano wytrzymało, choć z trzeciej dyscypliny byłem najmniej zadowolony. To był słaby bieg. Musiał taki być, bo podczas treningów poświęciłem jemu najmniej uwagi. Cel jednak został osiągnięty. Pokonałem strach przed pływaniem, a dokładnie nauczyłem się pływać po tym jak 25 lat temu się topiłem, wystartowałem i złamałem w debiucie trzy godziny w 1/4 Ironmana (950 m woda, 45 km rower, 10,55 km bieg).

 

19 lipca była radość, by niemal następnego dnia zacząć myśleć o 13 września. Rafał trenował razem z Akademią Biegania.

 

byczki w pionie

Dwa byczki przed startem: Rafał i ja.

 

Zajrzałem na jego Endomondo. Cholera – pomyślałem. – Może nie biega szybko, ale pod górę i długie trasy. Wybieganie, siła. Co on szykuje na Westerplatte? – pytałem siebie. Długo jednak nie czekałem. Napisałem do Moniki Smaruj. Pomożesz? – zapytałem. Miałem niewiele ponad miesiąc czasu i urlop przed sobą. Zgodziła się. Rozpocząłem pierwszy w życiu profesjonalny trening. Pięć razy w tygodniu. Inny niż dotychczas. Chwilami mocny, ale ciekawy. Wykonałem 90 procent zaplanowanych zajęć. Pod koniec cyklu kolano odezwało się. Lekarz zalecił dwutygodniową przerwę i fizjoterapię. Tydzień przed startem. Ból głowy okropny. Co zrobić? Większość radziła: Zdrowie najważniejsze. Będzie następny bieg… Niby tak, ale oprócz zakładu, a może nawet to było ważniejsze, debiutował Dawid, mój starszy syn. Zaproponował pomoc. Poprowadzę Cię – powiedział.

 

Decyzja miała zapaść w ostatniej chwili. Wizyta we wtorek u Magdy, fizjoterapeutki. Rewelacja. Miałem wrażenie, że łokciem tnie mi mięśnie. Czwórkę i przywodziciela. Wytrzymasz? – pytała. Oczywiście. Rób. Zaciskałem zęby. Oby tylko pomogło. Pomogło. Ból ustąpił. Ostatni mocniejszy trening przed sobotą w czwartek. Próba generalna. Kolano wytrzymało tempo 4:00 i szybsze. To jednak były tylko kilometrowe przebieżki. Jednak nie boli i to jest najważniejsze. W piątek jeszcze wizyta u Magdy. Ostatnie rozmowy z Moniką.

 

Sobota. Rano wyszedłem z psem. Nie wiało, ale to cholerne słońce. Było kilka minut po siódmej i już jest ciepło. Łatwo nie będzie. Nerwówka. Czy wytrzyma kolano, czy głowa podoła. Przygotowany fizycznie byłem dobrze. Treningi do triathlonu od lutego oraz miesiąc intensywnych przygotowań do Westerplatte dało kopa. Niepewność jednak była.

 

Na Westerplatte byliśmy kilka minut po godzinie 10. Dawid wyluzowany. Tak przynajmniej wyglądał. Aldona niestety, nie pobiegła, bo źle się czuła. Z Dybuków jeszcze moja Siostra Agnieszka debiutowało. Miało być nas czworo. Tak dużo jeszcze nigdy nie było. Troje też dobrze.

 

guzowscy i dybuki

Przed startem dużo spotkań ze znajomymi m.in. Iwoną Guzowską i Jackiem Wiśniewskim. Mimo wszystko humor dopisuje…

 

Wśród znajomych Arek, który przyłączył się do biegu ze mną i z Dawidem. Słyszał, że planuję złamać 45 minut. Co trzech to nie dwóch. Ustawiliśmy się na starcie. Pierwszy raz tak blisko z przodu. Gdzieś w okolicach strefy dla 40 minut. – Pusto jakoś. Ale to dobrze. Przynajmniej nie będą nas wyprzedać – pomyślałem.

 

Start. Pierwsze dwa kilometry ok. Starałem się utrzymywać tempo poniżej 4:30. Jednak trudno było biec w równym tempie. 4:30, 4:20, 4:00. Starałem się nad tym panować. Słońce dawało popalić. Na trzecim kilometrze poczułem pierwszy raz zmęczenie w łydkach. Czyżbym za mało odpoczął? – pytałem siebie. – Nie ważne. Biegłem. Obok mnie Dawid i Arek. Trzy kilometry dalej już tak dobrze nie było. Miałem dość słońca. Przeklinałem pod nosem. Wszystko mnie denerwowało. Co pewien czas słyszałem jak ktoś ze znajomych wykrzykiwał moje imię. Najgłośniej krzyczała Monika, która biegła ze znajoma trochę za nami, a że byliśmy już po pierwszym nawrocie to się mijaliśmy. Dawaj Marcin, dawaj! To był ważny moment. Zwątpienie przynajmniej na chwilę ustąpiło. Dawid co chwilę proponował wodę. Trochę płukałem usta, trochę polewałem głowę. Syn się nie odzywał. Tak się umówiliśmy.

 

umieram

 Na ostatnim kilometrze miłem wrażenie, że umieram. W przeciwieństwie do Dawida, który miał jeszcze dużo sił…

 

W okolicach ósmego kilometra Dawid „przejął” inicjatywę. Pokazywał zacienione miejsca, które z lekkim wiatrem dawały chwilę wytchnienia. Sugerował zwolnienie tempa. Kiedy zerknąłem na zegarek zobaczyłem średnie tempo 4:31. To oznaczało, że biegniemy za wolno. Byłe jednak czas na przyspieszenie. Od tego momentu przestałem kontrolować czas. Przyspieszyłem na ile mogłem. Dawid chyba coś do mnie mówił. Okrzyki Aldony, dzieci i znajomych na ostatnich metrach dały potrzebnego kopa energi. Kiedy wbiegłem na metę nie mogłem uwierzyć. Czas 43:42. Nie dowierzałem. To oznaczało, że biegłem w tempie 4:22. Bez szans. Kiedy chwilę później jeszcze raz zerknąłem na zegarek wszystko było jasne. GPS pokazywał 9,73 km. Szlag by to trafił. Jak to możliwe? Kto wpadł na pomysł, aby na biegu 10 kilometrowym przygotować o ponad 200 metrów krótszą trasę. Co za głupota!!! delikatnie rzecz ujmując. To był bieg do którego przygotowywałem się dość mocno. Biegłem po życiówkę do której zabrakło 270 metrów. Nie czasu, bo okazuje się, że średnią na mecie miałem 4:30. To oznaczało, że biegłem w czasie 45 minut, a może troszkę szybciej. Tak jak chciałem. Ile osób wśród biegaczy było w podobnej sytuacji jak ja? Pewnie dużo. Szkoda, że organizatorowi zabrakło wyobraźni lub odwagi, aby jeszcze przed startem poinformować, że trasa ma ok 9,8 km.

 

No dobra, ale prawda jest też taka, że po pierwszym zdenerwowaniu przyszedł czas na radość. Udało się zrealizować drugie sportowe marzenie tego roku. Zostałem triathlonistą i biegam dziesięć kilometrów 45 minut. Szkoda tylko, że nie uda mi się powtórzyć takiego biegu w tym roku. Teraz czas na odpoczynek. Policzyłem, że w 2014 roku już przez 180 dni ciężko trenowałem. 5-6 jednostek treningowych tygodniowo. To dużo.

 

Dawid i jaWesterplatte Aldona i ja

Dybuki i Jacekz siostr

Wiele osób chciało sobie ze mną zrobić zdjęcie: Dawid, Aldonka, Jacek i Agnieszka, siostra… No dobra, żartowałem. To ja chciałem z nimi 🙂

 

Teraz czas zająć się kolanem, a później rozpocząć przygotowania do nowego sezonu, przede wszystkim triathlonowego. Okazuje się, że pływanie i jazda na rowerze ma dobry wpływ na kolano, a samo bieganie zbytnio je obciąża. I tego będę się trzymał.

 

Mam jeszcze nadzieję, że Dawid pobiegnie 10 kilometrów w Sopocie lub w Gdyni. Obstawiam, że zajmie mu to około 40 minut. Więcej, czy mniej? To zależy od wielu czynników. Wiem, że ma potencjał, a że triathlon go wciągnął, tak więc…  Jakoś to wszystko będzie trzeba w domu poukładać. W tym roku zadebiutowała, zresztą jako pierwsza w rodzinie, w triathlonie Aldonka. Majkę ciągnie do biegania, a Kajetana do piłki nożnej. Sport wkardł się do naszego życia dość wyraźnie. Oby tylko nie stracić przez to z oczu tego co najważniejsze…

Marcin

medale

 

Dwa lata temu przygodę z bieganiem zaczynałem podczas Biegu Westerplatte. Czas 54 minut 38 sekund. W tym roku biegłem w tempie 4:30, co daje 45 minut. Satysfakcja. Dużo się nauczyłem w tym czasie. Kontuzja mnie nauczyła. Bardziej wsłuchuję się w swój organizm. Mam kolejne cele i nadzieję, że uda mi się je zrealizować. Daj Boże…