Pływanie na klawiaturze, czyli mój home-triathlon

Autorką tego tekstu jest Aldona. To jej „odpowiedź” na moją walkę z demonami. Ten tekst jest dopełnieniem mojego obrazu. „Nie poddał się. Wszedł do basenu znowu. To pragnienie wolności od lęku było silniejsze. Bo wolność potrzebna jest każdemu z nas, zwłaszcza od tego, co nie pozwala żyć w pełni i trzyma w paraliżującym ucisku.” A to zdanie, które mnie powaliło.

 

I jak? – zapytałam. Beznadziejnie! – usłyszałam wściekły głos Marcina. Po chwili zniknął w holu. Zaczął nerwowo rozpakowywać torbę. Tak było po pierwszych zajęcia na basenie. Tego akurat się nie spodziewałam. Szczerze? Nawet się trochę przestraszyłam. Ta sytuacja od razu mnie obudziła. Nerwowo myślałam, co powiedzieć.

 

Cóż, wyobrażałam sobie, że powrót z zajęć będzie wyglądał zupełnie inaczej. Można by rzec sielankowo. W głowie dudniło jedno pytanie. A co, jeśli zrezygnuje? Jeśli się wycofa? Co zrobić? Zerwałam się na równe nogi i chodziłam za nim po mieszkaniu wypytując o szczegóły i dodając otuchy. Cóż, trzeba się z tym zmierzyć – pomyślałam.  Ale co możesz powiedzieć komuś, kto panicznie się boi, kto zbliża się do czegoś, co go paraliżuje i przeraża, by przekonać się po pierwszej próbie, że nadal tak jest. A strach przed  wodą, której się tak panicznie boisz, nie chce odejść, nie odpuszcza. Zaczęliśmy rozmawiać. Już wiedziałam, że Marcin się nie podda. To mnie uspokoiło. Ale jego przygnębienie nie minęło. Martwiłam się. Do czasu… kolejnych i kolejnych zajęć na basenie. Później już było tylko lepiej, lub jak kto woli pasmo drobnych sukcesów z treningu na trening.

 

Cofnijmy się jednak kilka miesięcy wstecz. Zaczęłam biegać dokładnie rok temu. Właśnie w marcu stawiałam pierwsze kroki u boku Marcina. Moje początki dla niego nie były łatwe. Lubię robić rzeczy „po swojemu”. Nawet bardzo. Tak zaczęłam biegać. Później udziały w biegach masowych. Jednym słowem – standard. Wspólne treningi nie tylko dzięki temu, że z nim stawiałam pierwsze kroki. Ale też dlatego, że nabawił się kontuzji kolana i musiał zejść na mój poziom. Było fajnie.

 

Ale z upływem czasu zaczęliśmy marzyć razem o udziałach w większych dystansach. Wspólnych.  Wreszcie o triathlonie. Mini triathlonie. Pewnie nie stałoby się tak, gdyby nie Iwona Guzowska, kobieta Ironman. Ta sama, która potrafi wykrzesać z siebie nadludzką wytrzymałość fizyczną i taką samą otwartość na drugiego człowieka. Sprawiła, że zaczęłam myśleć o tym na serio, ale bez przywiązania. Kiedyś, w bliżej nieokreślonej przyszłości. Choć nie wiem, czy kiedykolwiek przyjdzie mi się z tym zmierzyć. Kocham taniec i jest on zdecydowanie na pierwszym miejscu, ale ta aktywność stała się dla mnie równie ważna. Jednak najbardziej cenne było to, że robiliśmy to razem.

 

I wtedy pojawiła się myśl. Jedna czwarta triathlonu. Może wzięlibyśmy w tym udział razem? Moglibyśmy się przygotować. Tylko ja musiałbym pokonać wodnego demona – usłyszałam od Marcina we wrześniu 2013 roku. Ten pomysł bardzo mi się spodobał. Choć wątpliwości mnie nie opuszczały na krok. Ale w nawale obowiązków i braku inicjatywy z zewnątrz ten projekt na jakiś czas zniknął z naszej małżeńskiej agendy dyskusji, by powrócić w grudniu.

 

Pytania, dylematy, analiza obowiązków, potrzeb naszych i dzieci szybko zweryfikowała moje – nasze  małe marzenie. Nie ma szans, żeby przygotować się razem. Jednocześnie. Pod znakiem zapytania stanął także udział Marcina. Choć nie jesteśmy zbyt dużą rodziną. Mamy tylko trójkę dzieci, to każde z nich potrzebuje czasu i uwagi może nawet większej, niż wtedy, kiedy byli maluchami. Do tego dochodzi życie zawodowe, wyjścia rodzinne, aktywność, którą tak bardzo lubimy i wreszcie my, nasz czas, który jest świętością. Jak to poukładać, jak to posklejać w całość?

 

Było mi żal. Bardzo żal. Już w styczniu wiedziałam, że najwyżej jedno z nas ma szansę zmierzyć się w tej dyscyplinie, która tak mnie intryguje i wzbudza podziw do dzisiaj. Decyzja o udziale Marcina była bardzo trudna. Dojrzewała w nas przez kilka tygodni. Co mnie przekonało?

 

Podeszłam do tego wybiórczo. A nawet jeśli nie wystartuje, bo w jakimś momencie trzeba będzie zrezygnować, to podejmie próbę. To jest największą wartością. Zmagać się i próbować. I co najważniejsze – przełamie strach przed wodą. W to wierzyłam od początku.

 

Trudno jest patrzeć na ukochaną osobę, kiedy jesteście w wodzie i każdy Twój niespodziewany ruch, dotknięcie wywołuje u niego paraliż mięśni i przerażenie. Tak było. Dzisiaj to już przeszłość.

 

Ustaliliśmy więc zasady udziału. Wszystko poukładaliśmy. Treningi wystartowały. Priorytetem były oczywiście te na basenie. Reszta, jak będzie przestrzeń. W taki oto sposób od miesiąca stałam się cichym towarzyszem Marcina w jego zmaganiach, trudach, gorliwości badania techniki kraula, żabki, czy grzbietu. Chodzenia w wodzie. Ale głównie kompanem w odkrywaniu frajdy z basenu. Tak! Wielkiej radochy! Bo po pierwszych trudnych doświadczeniach na basenie nie zniechęcił się. Nie poddał. Wszedł do niego znowu. To pragnienie wolności od lęku było silniejsze. Bo wolność potrzebna jest każdemu z nas, zwłaszcza od tego, co nie pozwala żyć w pełni i trzyma w paraliżującym ucisku.

 

Kiedy po 2-3 zajęciach na basenie poszliśmy na basen i spa nie mogłam napatrzeć się na jego radość z pływania. Właściwie trudno było się skupić na pływaniu i spuścić go z oczu. Bawił się wodą jak dziecko. Ćwiczył. To dawało mu relaks, zadowolenie. Kiedy siedzieliśmy w saunie, którą oboje uwielbiamy, on po chwili uciekał do basenu. To nie ten sam Marcin – myślałam i cieszyłam się bardzo.

 

A co ze mną i moim małymi fantazjami? Nie wiem! Nie trzymam się tego kurczowo. To niezdrowe. Po cichu liczę, że kiedyś staniemy na starcie ¼ triathlonu razem. Ale nie będzie to z pewnością w tym roku. Dzisiaj doba jest dla mnie za krótka. Chcemy robić to, co lubimy, ale chcemy też żyć, smakować je tyle, ile się da. Z bliskimi! Dziećmi. Zamykać drzwi przed pośpiechem tam, gdzie to tylko jest możliwe. Na treningi może chodzić tylko jedno z nas. Kiedy Marcin „ucieka” o 5.20 na basen, ja niedługo po jego wyjściu wyprawiam dzieci do szkoły, siebie do pracy i czekam na jego powrót. Innym razem „pływam” w pościeli, raz na lewym, raz na prawym boku. To mój indywidulany styl 🙂 Lub tak jak dzisiaj, gnana wewnętrznym przynagleniem. Nie mogę spać, siedzę i piszę te kilka słów „mojego triatlonu”. Jest 5:24. To istne szaleństwo, które jednak daje mi radość.

 

Po części czuję się tak, jakbyśmy przygotowywali się razem. Kiedy on wychodzi ja nie mogę zasnąć. Basen o 22 w czwartki jest także moim po części. Wprawdzie często zasypiam nad książką, by obudzić się tuż przed jego powrotem. Bez budzika. Taki mamy synchron 🙂

 

Aldona Dybuk
Mama Mai, żona Taty, ale przede wszystkim Aldona

 

Ps. TUTAJ znajdziesz tekst o walce z demonami, przełamywaniu strachu Taty, czyli Marcina Dybuka