Triathlon zmienia nasze życie

Nie jest łatwo budować związek. Trudno jest znaleźć równowagę, która w równym lub przynajmniej podobnym stopniu pozwoli rozwijać się obu stronom. Potrzeba wielu wyrzeczeń, podobnie jak podczas przygotowań do startu w triathlonie.

 

Przez wiele lat jako dziennikarz, pracując w „Dzienniku Bałtyckim” pochłonięty byłem pracą. Najpierw reportera, następnie kierownik działów i zastępcy redaktora naczelnego. W pracy spędzałem długie godziny. Czułem się usprawiedliwiony. Przecież zarabiam na życie. Wszystko co robię, robię dla rodziny. W krytycznym momencie nie miałem zbyt wiele czasu nawet dla córki, która się urodziła. W domu zgrzytało, a ja zacząłem uciekać w pracę. Pracowałem i pracowałem, a jak nie pracowałem, to… pracowałem. Nie trudno było sobie znaleźć zajęcie i odpowiednio uargumentować. Byłem w tym mistrzem. Tak jak wielu mężczyzn, którzy potrafią wytłumaczyć sobie i najbliższym wiele dziwnych wyborów. Ona chciała, abym był w domu. Zajął się tym co było do zrobienia. Obowiązkami, dziećmi i Nią. Ja? Zajęty byłem ucieczką od tego wszystkiego co tak ważne. Aldona dzielnie to znosiła. A może po prostu nie chciała dotykać tego co i tak było kruche?

 

Ale to już przeszłość… Dziś jesteśmy w innym miejscu, choć ciągle zabiegani. Dziś dużo się już zmieniło i cały czas proces ten trwa. Rozmawiamy. Staramy się słuchać siebie. Patrzeć na wzajemne potrzeby. Dbać o nie. Najlepszym przykładem tego jest Jej start w Triathlon Brodnica. Dystans 1/8 (475 metrów w wodzie, 22,5 km na rowerze i 5,3 km biegu) okazał się idealnym dla Niej. Zdążyła się przygotować, zdążyła podczas startu się zmęczyć, a na końcu powiedzieć, że dała z siebie zbyt mało i mogła kilka minut urwać z czasu końcowego. Ponadto stwierdziła, że meta jest dopiero początkiem. Są plany na podwojenie dystansu.

 

Tritathlon Brodnica 2014 88 male

 

Podczas przygotowań Aldony do triathlonu mnie przypadła rola technicznego. Przygotowując się do mojego startu 19 lipca 2014 roku do ¼ IM starałem się najlepiej jak potrafiłem ją wspierać. Pomóc dobrać trening, zakupić niezbędny sprzęt, odżywki, zadbać o suplementy i inne takie. Ale muszę przyznać, że nie było to takie oczywiste. Kiedy Aldona poinformowała mnie, że startuje w czerwcu w Brodnicy przeżyłem mały szok. „Jak? Przecież to ja miałem być pierwszym triathlonistą w rodzinie. To miało być moje show” – pomyślałem. Na szczęście nie powiedziałem tego głośno, a z czasem przekułem w żart. Bo nic tak nie pomaga w rozbrajaniu swoich chorych ambicji jak żartowanie z nich. I tak w miarę szybko, jak na mnie, odnalazłem się w nowej, pięknej roli. Muszę przyznać, że spodobała mi się ona, a jedyna rzecz, która mi ją zakłóciła, to słowa koleżanki, która jak się dowiedziała, że nie staruję w Brodnicy, powiedziała, że jestem „miękka pała”. Nie jestem, ale nie chce mi się tłumaczyć każdemu swoich decyzji. A że inni potrafią słowem ranić, to już wiemy.

 

Aldona z burzy zrodzona. To hasło, które wymyślił Dawid na transparent, za pomocą którego dzieciaki z rodzicami Aldony, dopingowali ją na trasie. Hasło, które pasuje do Aldonki.

 

Triathlon burza

 

Podejmując decyzję o starcie w triathlonie, przygotowując się do niego i w końcu startując odmieniała swoje, nasze życie. Jest silniejsza, odważniejsza, piękniejsza. Odzyskała, odzyskuje prawdziwą siebie. Już nie milczy, nie udaje, nie chroni tego co kruche, ale walczy o to co trwałe i piękne. O naszą Miłość w wolności siebie. Tak, aby być PIĘKNIE sobą. A ja uczę się Jej na nowo. I jest to fascynujący proces. Czy łatwy? Nie zawsze… Oczywiście Aldona pracę nad sobą zaczęła dużo wcześniej niż przygotowania do triathlonu, ale mam takie przekonanie, że triathlonem zwieńczyła to dzieło. Choć warto zaznaczyć, że trwać będzie ono do końca życia. Bo rodzimy się ludźmi, a całe życie dążymy do człowieczeństwa. Walczymy o prawdziwego, autentycznego siebie. Tak jak robi to Aldonka. Tak jak robię to ja.

 

Tria Mama. Przed startem Natalia, nasza koleżanka z teamu „Aktywuj się w triathlonie” dała dla Aldony koszulkę. Natalia, Tri Mama przygotowuje się do debiutu w Gdańsku. Prezent jak najbardziej trafiony. Dzięki Natalia, bo Aldonka jest bardzo tri.

 

Tritathlon Brodnica 2014 94 male

 

Mama trójki dzieci, kobieta na trzech „etatach”: żona, matka, zawodowo PR-owiec. Jest pierwszą z trzech tri debiutantów w naszej rodzinie. 19 lipca mam nadzieję dołączyć do rodziny, a 31 sierpnia w 1/8 IM planuje start najstarszy syn. Jest jeszcze kilka aspektów tri. Na jeden tylko zwrócę uwagę. Aldona debiutowała w triathlonie 8 czerwca, w Zesłanie Ducha Świętego. Trzecią osobę boską.

 

Tak jakoś nam się w życiu układa, że chcemy i jesteśmy TRI 🙂

 

Marcin Dybuk

Na ten dzień czekałem cały życie i 100 dni

To co wydarzyło się 30 maja 2014 roku pozostanie w mojej pamięci do końca życia. Po raz pierwszy wypłynąłem na jezioro i miałem pod nogami sześć metrów głębokości. Tak cudowne i niepowtarzalne uczucie, że nie potrafię jeszcze dziś go opisać. Historię opowiem za pośrednictwem kilku zdjęć i krótkich podpisów. Może kiedyś będę potrafił powiedzieć, napisać co czułem w tych momentach. Zresztą głowa jest pełna myśli. Niesamowitych myśli…

 

Zacznę od tego, że to był setny dzień kiedy zacząłem naukę pływania. Pięćdziesiąt dni przed startem w gdańskim triathlonie. 20 lutego 2014 roku wszedłem do basenu, aby uporać się z WODNYM DEMONEM. Strachem przed wodą i wspomnieniami dni, kiedy się topiłem. Nad jezioro pojechałem z Aldoną i Dawidem Dobroczkiem, który podjął się tego niełatwego zadania, nauki pływania. Pogoda nie nastrajała optymistycznie. Zimno. 19 stopni C. Woda w jeziorze jeszcze zimniejsza. Około 15-17 stopni. Ale co tam, termin ustalony, dzień wolny w pracy wzięty to jedziemy.

 

jezioro 1

 

Pianki ubrane, bojki przygotowane. Za chwilę wchodzimy do wody. Jakaś niepewność jest, ale 100 dni nauki pływania pod czujnym okiem Dawida i Tomka dają podstawy do przekonania, że będzie dobrze. Nie przewidziałem jednak jednego…

 

jezioro 2

 

 …woda będzie cholernie zimna. Pierwsze sekundy i nogi skostniały, a tutaj trzeba będzie się cały zanurzyć. A te kciuki to dobra mina do złej gry. Ale jak to mawiają, kto nie ryzykuje ten nie wygrywa. A stawka bardzo duża. Uporać się ze strachem, który już nie raz odbierał mi smak życia. Czas z tym skończyć, stąd pomysł na naukę pływania i start w triathlonie.

 

jezioro 3

 

Głębiej, coraz głębiej. Na początku w planach było zanurzanie, siadanie na dnie i takie inne zabawy, które miały mi pomóc oswoić się z wodą na akwenie otwartym. To samo ćwiczyliśmy na początku, na basenie. Tylko tam woda była cieplejsza, czystsza i płytsza 🙂

 

jezioro 4

 

Usiąść na dnie w piance i z bojką było trudno. Ale robiłem co mogłem. Najważniejsze jednak, że zobaczyłem, że jezioro nie jest takie straszne, a pod wodą nie ma żadnych potworów, demonów które czyhają, aby mnie pożreć 🙂

 

jezioro 5

 

Za nami pierwsze około 600 metrów pływania w jeziorze. Jak widać atmosfera bardzo dobra. Za chwilę dołączy do nas Aldona i ruszymy jeszcze raz w tą samą trasą.

 

jezioro 6

 

Płyniemy żabką. W jedną stronę ja przed Aldonką, w drugą musiałem ją gonić. Łatwo nie było, ale w końcu to nie był wyścig. To był nasz pierwszy raz na akwenie otwartym. Aldona testowała piankę i sprawdzała jak się w niej pływa przed startem w triathlonie 8 czerwca 2014 roku w Brodnicy. A ja już wiece dlaczego tam się znalazłem.

 

jezioro 8

 

Udało się. Przepłynęliśmy, dopłynęliśmy, żyjemy. Nawet aparat się wzruszył i zaparował :). Choć muszę przyznać, że najgorsze jeszcze przede mną. Za chwilę wypłynę jeszcze głębiej. To dziwne, bo nie czułem wtedy strachu. Tego, który przez wiele lat mnie paraliżował. Sprawiał, że bałem się wody…

 

jezioro 9

 

Zmarźliśmy, tak więc czas na rozgrzewkę. W ramach tego Dawid pokazał nam jak się wbiega i wybiega z wody. Biegałem, a na końcu sobie uświadomiłem, że mnie podczas triathlonu ta umiejętność nie będzie potrzebna. Przed startem ustawię się gdzieś z boku i poczekam chwilę, aż reszta wypłynie. Dopiero wtedy ja ruszę. A jak już będę tuż tuż przy brzegu to będę wychodził powoli, aby delektować się tą niezwykłą chwilą.

 

jezioro 10

 

Po rozgrzewce czas na największe wyzwanie tego dnia. Płynę na bardzo głębokie wody. Trochę niepokoju w sercu i głowie było. Jednak obecność Dawida i bojki dawała nadzieję, że będzie dobrze. Dawid płynął obok mnie i informował mnie o metrach pode mną. Pierwsze usłyszałem: Dwa metry. To płytko – pomyślałem.

 

jezioro 11

 

Później były trzy, cztery metry, aż do sześciu. Tam zatrzymałem się i… miałem puścić bojkę. Chyba zwariowałeś – usłyszał Dawid. Nie – powiedział. Innej odpowiedzi nie mogło być. Tak też zrobiłem i… nic się nie stało. Stałem w wodzie. Odpowiedni ruch rękoma i nogami i mogłem się delektować chwilą. Piękną chwilą. Chciałoby się powiedzieć chwilo trwaj. W końcu czekałem na ciebie całe życie i 100 dni. Ale cóż nic nie trwa wiecznie. Bojka w rękę i wracamy do brzegu podzielić się radością z Aldonką, która na pomoście, już w suchych ubraniach czekała na mnie. Jak dobrze…

 

jezioro 12jezioro 13jezioro 14

 

Tak, tak dobrze widzicie. Wracam bez bojki i do tego kraulem. Tak wiem, że styl nienajlepszy, ale to naprawdę nie miało w tym momencie żadnego znaczenia. Ja latam – mówił osioł w Shreku. Ja płynę, a dokładnie ja płynąłem – krzyczałem na brzegu z radości.

 

jezioro 7

 

Na brzegu dużo radości i podziękowania dla Dawida Dobroczka, który stoi za tym wszystkim. Niesamowity człowiek. Prawie o połowę młodszy ode mnie. To jednak nie ma znaczenia, bo swoim doświadczeniem w nauce pływania, pokonywaniu strachu mógłby obdzielić setki ludzi. Podobnie jak jego ojciec – Tomek. Panowie wielkie dzięki, wielki szacun. I tak już wpisaliście się w moje życie na zawsze. Bo przecież takich chwil się nie zapomina. I takich ludzi także. Dobra robota Panowie!

 

jezioro 16

 

Już w suchych ubraniach. Szczęśliwi z wykonanej roboty. Dobrze, że w aparacie był samowyzwalacz, to mogliśmy zrobić sobie to piękne zdjęcie. Pamiątka na całe życie…

 

jezioro 15

 

Keep Calm. Zachowaj spokój. To koszulka, którą ubrałem w piątek świadomie. Bo jak mogło być inaczej. Udało się, choć jeszcze dużo pracy przede mną, aby wystartować w triathlonie. Zadebiutować w moim kochanym Gdańsku. W morzu, które kiedyś, przed laty targnęło się na moje życie. Czy się uda? Krok, po kroku, ale z wielka pokorą, że wcale nie musi sie udać. To jest trudne zadanie, którego się podjąłem. Ale zrobiłem to świadomie, z wszystkimi tego konsekwencjami, a chwialami jest naprawdę cieżko. Ale warto żyć dla takich chwil jak ta w piątek. Przeżyć radość, jak dziecko, a może jak nowonarodzony. Ojciec Grzegorz Kramer, na co zwróciła mi uwagę moja Ukochana Aldonka napisał: „”To jest strasznie trudne, kiedy musimy zmierzyć się z sprawami, które po ludzku nas przerastają. Kiedy stajesz przed czymś, co najlepiej byłoby wymazać z rzeczywistości, ale w życiu nie ma klawisza delete. Albo czytamy dalej, albo stoimy w miejscu, cofnąć się nie da. I wtedy możemy sobie powiedzieć, idziemy dalej, a to znaczy, przestajemy się użalać nad tym, co teraz jest trudne, i na miarę naszych możliwości, szukamy tego, co może być dobrem w sytuacji granicznej.”

 

Kiedy wchodziłem do basenu pod koniec lutego 2014 roku wątpiłem, przeklinałem, ale wiedziałem, że to wszystko ma głębszy sens. I ciągle jeszcze go nie osiągnąłem. Jeszcze jestem w drodze. Zresztą zawsze będę. Keep Calm i dążyć do celu. Vaclav Havel mówił, że to nie cel jest najważniejszy, a droga.

 

Droga… jak dobrze, że w nią wyruszyłem. Dziękuję Ci Boże.

 

Marcin Dybuk

 

Ps. Więcej zdjęć z wyprawy znajdziecie TUTAJ

Kwidzyńska dycha. Fala potknięć i wielka satysfakcja

Potworna kolka na trzecim kilometrze. Później co drugi km powtórka. Mniej więcej. Ból nie pozwolił zrobić kroku. Złość. Skrajne uczucia na przemian. Walka z samą sobą. Z myślami. Wszystko jakby buntowało się we mnie. Niemoc. I poczucie, że biegnę tempem… Nie moim. Tak wyglądał kwidzyński dystans. Ale jestem zadowolona!

 

Kilka dni przed biegiem na samą myśl, że mam to zrobić, byłam zmęczona. Przygotowania do startu w 1/8 IM wyciskają ze mnie wszystkie soki i chęci. Codziennie rano ciało mówiło – dosyć! Jest triathlon. Po co Ci bieg? Jest tyle ciekawszych zajęć. Można pobiegać koło domu. Rower. Ba! Nawet zrobić identyczny dystans. Rano, kiedy jeszcze żar nie leje się z nieba. A ten dzień miał być upalny. Skrajne uczucia. Zwyciężyło… No właśnie co? 

 

Zaraz po starcie zastanawiałam się, co ja tu robię. Przecież nie chce mi się teraz biec. Nie ma tej radości, która była wcześniej, kiedy stawałam na starcie. Był huk, który obwieścił początek biegu, więc przebieram. Samopoczucie fatalne. A jednak coś pchało mnie do przodu. Na każdą propozycję Marcina, by zejść  z trasy odpowiadałam stanowczym – NIE. Po drodze miotałam się w głębi strasznie. Plątanina odczuć. Ale biegnę. Kiedy łapie skurcz, idę. Chcę dobiec do końca.

 

Wreszcie meta. Radość, że już koniec. Nie euforia, jak zwykle. Nie czułam ulgi. Przeciwnie. Potworny kamień. Jakbym biegła po „złote kalesony”, które na własne życzenie, ktoś sprzątnął mi sprzed nosa. Albo jakbym pobiegła nie w tym kierunku. Poczucie klęski? Niedosyt? Nie wiem.  Wiem jedno –  to było niemiłe. Po cichu chciałam zejść poniżej godziny. Tak, chciałam! Chyba pierwszy raz odkąd biegam naprawdę coś chciałam. Marcin przekonywał, że w tym upale to nie ma sensu. Nie nastawiałam się, ale skoro już „muszę” biec, to może chociaż jakiś bonus.

 

Ile biegliśmy? – zapytałam Marcina. W głowie oczywiście miałam już odpowiedź – chyba z 80 minut, a na pewno grubo powyżej 70-ciu. W sumie 65 – usłyszałam. Zatrzymałam się w osłupieniu. Ile??? To niemożliwe. Mogłabym przysiąc, że czułam się jakby ktoś przywiązał mi do kostek kamienie. Nogi z ołowiu. Wszystko nie tak. Miejsce, pogoda, kondycja. Wszystko!

 

Poczułam przypływ energii. 65 minut! Niemożliwe! To naprawdę ja? Miałam jeszcze tyle zapasu… Nagle uświadomiłam sobie, że moja kondycja nie jest taka słaba, jak mi się wydaje. Mogłam przyspieszyć i to nawet sporo. W jednej chwili zobaczyłam jaką drogę przeszłam. Zgubiła mnie głowa. Jak nigdy dotąd. Przemęczenie, a w rezultacie brak woli. Do tego trudności na dystansie, które wynikały m.in. z braku rozgrzewki. Zrozumiałam, że wystartowałam w tej imprezie trochę wbrew sobie.

 

Mimo to jestem BARDZO zadowolona! Dużo się nauczyłam. Wyciągnęłam wnioski. I najważniejsze – poznałam lepiej siebie. Jest moc! Ale jest też słabość. Moja niemoc. Ją też trzeba przygarnąć. Najbardziej. Nie bać się jej. Trzeba umieć ją unieść. Bo to właśnie tutaj, niepozornie drzemie największa siła. W Kwidzynie jej nie wykorzystałam. Strach? On przysłania najwięcej, a najbardziej zdrowy rozsądek. Po biegu poczułam jeszcze większą wolę walki w triathlonie. Nie wiem do końca jak pokonam dystans 8 czerwca. Ale wiem, że jestem gotowa to zrobić.

 

Aldona

 

Kwidzyńska dycha w oczach męża

Aldona trafnie opisała, to co działo się na trasie. Dla mnie to był bieg dużo łatwiejszy niż przed rokiem. I teraz i wtedy temperatura oscylowała wokół 30 stopni C. Jednak wtedy biegłem o 12 minut szybciej i pewnie stąd uczucie piekła w 2013 roku. Dziś było dużo lżej. Mnie, ale nie Aldonie.

 

Jestem pełen podziwu dla tego co Ona robi dziś dla siebie. Czasami nie potrafię tego zrozumieć, czasami doprowadza mnie do złości. Ale zawsze próbuję być przy niej. Dzięki jej przygotowaniom do triathlonu oraz walce z tym związaną coraz mniej koncentruje się na sobie. Przestają być ważne drobiazgi, kto z nas ma rację. Ważniejszy jest cel ten indywidaulany jak i ten wspólny. Odzyskujemy siebie, aby z jeszcze większą mocą być ze sobą. Kolejne 18 i więcej lat. 

 

Przed nami w najbliższych dniach dużo wyzwań. Pierwsze w najbliższych dniach. Po raz pierwszy mam przepłynąć jezioro. Sprawdzić na otwartym akwenie to, czego nauczyłem się na basenie. Zmierzyć się z strachem, który paraliżuje mnie od 25 lat. Wykonać drugi z trzech etapów walki z wodnym demonem. Kolejne 8 czerwca w Brodnicy. Start Aldony w 1/8 IM. Później krótki urlop z dziećmi i przyjaciółmi. Wreszcie choć trochę odpoczniemy od dnia codziennego. Na początku lipca jadę z chłopakami w góry. Tylko i aż cztery wspólne dni. Aldona z Majką będą miały babsi czas. I w końcu 19 lipca start. 1/4 IM i moja walka z samym sobą. Za mną już 95 dni przygotowań. Chwil radości i zwątpienia. Przede mną 55 dni. Z każdym dniem jest coraz trudniej, ale tego dnia w moim, naszym życiu coś się zmieni.

 

20 lipca zaczniemy odpoczywać od zbyt wypełnionego życia. Będzie czas na lenistwo, lampkę wina w ogrodku i spotkania z Przyjaciółmi. Ale przede wszystkim pobycie razem z dzieciakami, które płacą wysoką cenę i wykazują się niesamowitą cierpliwością. Dziękujemy im za to. Jeszcze chwila i będzie lepiej 🙂

 

Marcin

Jezioro i trasa rowerowa brodnickiego triathlonu 2014

Wielkimi krokami zbliża się debiut Aldony w triathlonie. W długi weekend pojechaliśmy do Brodnicy, aby sprawdzić jak wygląda jezioro i przejechaliśmy samochodem trasę rowerową. Wymagająca. I Ty możesz zobaczyć filmik z przejazdu…

 

…tylko nie zwracaj za bardzo uwagi na komentarze rodziców Aldony, którzy chwilę wcześniej dowiedzieli się, że ich córka startuje w 1/8 IM. Ale jak? – pytała teściowa i drży o córkę. Ponadto słychać naszą rozmowę podczas, której komentujemy kolejne podjazdy i kilometry, na których się zaczynają. Dobrego oglądania…

 

https://www.youtube.com/watch?v=6aOJlrPtpvw&feature=youtu.be

TRI zapiski. Pójść na dno i się cieszyć

Ponownie strach przed wodą dał o sobie mocno znać. Ścisnął mnie za serce tak, że zwiałem z „pola walki”. Radość jego jednak trwała krótko. Potrzebowałem kilku chwil, aby zapanować nad emocjami. Kiedyś w takim momencie poszedłbym na dno. Dziś potrafię się już od dna odbić…

 

Do startu w Triathlon Gdańsk, 19 lipca 2014 roku, zostało niewiele ponad 70 dni. Dużo i mało. Za mną prawie 80 dni treningów. Za mną także kilka chwil zwątpienia. Zmęczenie przeplata się z niespożytą energią. Wkurzenie z radością itp. A wszystko po to, aby zadebiutować w triathlonie i przede wszystkim pokonać słabości. Najważniejsza z nich to pokonać strach przed głęboką wodą.

 

W lutym rozpocząłem treningi, a raczej naukę pływania. Dziś nieźle radzę sobie żabą, kraula uczę się intensywnie. Brakuje czasu na rower i bieganie, ale mimo, że będzie ciężko, to wierzę, że jak już wyjdę z wody to adrenalina i endorfiny pomogą mi przejechać 45 kilometrów i przebiec 10,55 km. Oczywiście to nie oznacza, że nie trenuję tych dyscyplin. Trenuję.

 

A póki co za mną kolejny krok w walce z wodnym demonem, który coraz słabiej zaciska łapska na moim sercu. Choć muszę przyznać, że podczas pierwszego, czwartkowego treningu na basenie Politechniki Gdańskiej, gdzie głębokość to 3,60 metra, ścisnął mnie porządnie. Już sama świadomość, że będę pływał w tak głębokiej wodzie, pierwszy raz w życiu, przeplatała się z radością i strachem. To drugie starałem się odsuwać. Kiedy już wszedłem do wody i zacząłem płynąć w połowie drogi, tuż przed miejscem gdzie zwiększała się głębokość zakrztusiłem się wodą. Płynąłem kraulem. Wystraszyłem się. Zatrzymałem i wróciłem na płytką wodę. Od Dawida, instruktora-trenera, usłyszałem, że zrobiłem najgorszą rzecz. „Umiesz pływać, masz płetwy, dasz radę – powiedział coś w tym rodzaju. Wiedziałem, że nie mam wyboru. Odwróciłem się i ruszyłem w stronę przeznaczenia :). Jeszcze kilka razy pływając w głębokim miejscu czułem się niepewnie. Do „brzegu” dopływałem i szybko łapałem za słupek lub linkę oddzielającą tory.

 

Przełomem były skoki do wody. Kolejny taki przełom podczas nauki pływania. Nie muszę chyba pisać, że informacja o tym, że mam skoczyć nie była tą przyjemną. Długo się nie zastanawiałem. Po stosownym instruktarzu skoczyłem. I co? Cudowne uczucie. Wypłynąłem i wielka radość. A kiedy przy kolejnej próbie stopami dotknąłem dna i powoli wynurzałem się do góry obserwując wokół mnie bąbelki powietrza pomyślałem sobie jak dużo z przyjemności i radości potrafi człowiekowi zabrać strach. Okropne uczucie. Cieszę się, że podjąłem się walki ze strachem. Już dziś jestem wdzięczny Dawidowi i Tomkowi Dobroczkom ze Szkoły Pływania Nurkowania i Ratownictwa Argonaut 1988 w Gdańsku. Wykonaliśmy wspólnie kawał dobrej roboty, a to jeszcze nie koniec.

 

Mam nadzieję, że 19 lipca 2014 roku, w Brzeźnie wspólnie napijemy się piwa świętując nasz wspólny sukces. Bo tak będę nazywał ukończenie triathlonu, bez względu na miejsce. Jeśli tylko pokonam strach, przepłynę 950 metrów, przejadę 45 kilometrów i przebiegnę 10,55 km będę zwycięzcą. Szczerze, choć z dużą pokorą, to już nie mogę się doczekać tej chwili. Oby się udało.

 

Ludzi, którym będę dziękował będzie dużo więcej, ale dziś było o pływaniu, a chłopaki wykonują niesamowitą robotę. Nie tylko ze mną, bo przecież ekipa aktywujących się z triathlonem w Gdańsku jest 20 osobowa i duża część trenuje pod okiem Dawida i Tomka.

 

Marcin Dybuk

 

Ps. Zdjęcie zostało zrobione podczas treningu na pływalni Mosiru w Gdańsku. Z Politechniki nie mam 🙂

 

Moje przygotowania do triathlonu realizowane są w ramach akcji „Aktywuj się w TRIATHLONIE” 19 lipca 2014 Gdańsk. Partnerami projektu są: Mosir Gdańsk, Radio Gdańsk, powerOn3city, Calypso, Argonaut

TRI zapiski. Bardzo sportowy długi weekend

To był najbardziej sportowy weekend w moim życiu. A wszystko to za sprawą wspólnych treningów, które mają pomóc zarówno Aldonie, jak i Dawidowi i mnie przygotować się do startu w triathlonie. Tak, tak. Także Dawid zgłosił chęć startu w 1/8 IM. Jak tak dalej pójdzie to tri stanie się naszym sportem rodzinnym.

 

Długi weekend majowy zaczął się dla mnie już w środę. Rano z Kajetanem na rowerach pojechaliśmy do szkoły. Sześć kilometrów. On udał się na lekcje, a ja w drogę. 45 kilometrów z Gdańska, do Orłowa i z powrotem. Zajęło mi to dwie godziny i 11 minut. Średnia prędkość 20,5 km. Ani czas, ani prędkość nie była tak ważna. W końcu to trening na góralu. Starałem się jechać równy tempem.

 

W czwartek o godzinie 8 stawiliśmy się na basenie. Dwie godziny i ponad dwa kilometry. W południe wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do teściów na Mazury. Tam 6,5 km biegu w rekreacyjnym tempie. W sumie 36 minut.

 

Piątek z samego rana razem z Dawidem pojechaliśmy na starych, wysłużonych rowerach do lasu. Do 25 kilometra wszystko przebiegało dobrze. Gleba Dawida przerwała i trening i dobrą zabawę. Jednak syn okazał się twardzielem. Po niespełna kilometrowym „spacerze” wsiadł na rower i przejechaliśmy następne pięć. Dwie godziny później ponownie na tych samych rowerach, tym razem z Aldoną przejechaliśmy ponad 18 km, a następnie przebiegliśmy 5.30 km. Biec mieliśmy wolno, a zrobiło się w tempie poniżej 5 minut. Tego dnia nogi bolały i to porządnie. Ale lubię ten ból. W sumie 48 km na rowerze i 5 km na nogach. Wieczorem pojechaliśmy do Brodnicy, aby zobaczyć jezioro w którym startować będzie Aldona i może Dawida. Później przejechaliśmy samochodem trasą rowerową. Nie należy do łatwych. Dużo wspinania się i zjazdów. Sobota relaks, czyli dzień bez treningu. Dziwny to był dzień.

 

Niedzielny poranek z Aldoną na rowerze spędziliśmy na trasie gdzie było dużo podjazdów i zjazdów. Trzeba nad tym popracować. Aldona musi przyzwyczaić się do takiego wysiłku i go polubić. Idzie jej nieźle. 15 kilometrów góra dół, góra dół to był przyjemny trening. Dla mnie, bo Aldonę nogi bolały porządnie. Musiałem się wcielić w rolę masażysty. Dawid tego dnia pobiegał z psem. On, tak jak Aldona chce wystartować w 1/8 IM. To będzie Brodnica na początku czerwca lub ostatni akcent wakacji w Mrągowie. Zobaczymy jak będą przebiegały przygotowania. On boi się tylko roweru, ale prawda jest taka, że przy Dawida kondycji i sile nie ma czego się bać.

 

Kończąc weekend można stwierdzić, że triathlon nas wciąga na całego.

 

ps. Na zdjęciu na stronie głównej: Aldona spojrzała brodnickiemu jezioru w oczy i powiedziała: „Do zobaczenia 8 czerwca 2014 roku”. Po czym się uśmięchnęła. Do śmiechu już jej nie było na trasie rowerowej 🙂 Ale trenujemy, co widać na kolejnej fotografii 🙂

 
Moje przygotowania do triathlonu realizowane są w ramach akcji „Aktywuj się w TRIATHLONIE” 19 lipca 2014 Gdańsk. Partnerami projektu są: Mosir Gdańsk, Radio Gdańsk, powerOn3city, Calypso, Argonaut

TRI zapiski. Odliczanie do debiutu. Tydzień 1

Dlaczego triathlon? Złożyło się na to kilka rzeczy. Po pierwsze kontuzja kolana nie pozwalała biegać. Lekarz zalecał basen i rower. Po drugie, chciałem rozprawić się z wodnym demonem. Po trzecie muszę odzyskać coś co mi skradziono. Po czwarte brakowało mi celu sportowego itd. Codziennie o codziennej walce, czyli przygotowaniach do ¼ Ironmana*.

 

30.04 2014 środa. Dwa razy rower

Rano zaproponowałem najmłodszemu synowi wspólną przejażdżkę do szkoły rowerem. Męska, mała wyprawa. On poszedł na lekcje, a ja popedałowałem do Sopotu, w sumie to prawie do Orłowa. Pokręciłem się w kilku miejsach i wróciełem do domu.

 

W sumie wyszło 51 km, z czego 45 km w solidnym tempie. Muszę przyznać, że od 38 km brakowało chwialami mocy. Ale taka jazda była mi potrzebna. Sprawdzanie na co mnie stać i co trzeba poprawić. Solidnie przepracowane dwie godziny i 11 minut. Średnia 20,5 nie zachwyca, ale kilka przejśc dla pieszych i rower góral sprawia, że prawdziwym testem będzie jazda już podczas zawodów na szosie i bez przeszkód. Ciekawe ile czasu mi to zjamie i co się będzie działo po tym na biegu? A póki co przede wszystkim próbowanie przejechanie całej trasy w równym tempie, jak mówi trener Radek… Ten sam Radek dał popalić na wieczornym treningu. Cztery interwały w 40 minut sprawiły, że sponning zakończył się mega wysiłkiem. Było super.

 

29 04. 2014 wtorek. Fizjoterapeuta i dietetyk

Kolano nie daje za wygraną. Po szybkim biegu na 5km, co mnie cholera podkusiło, teraz ból wrócił. Do czwartku lub piątku nie biegam, a póki co wizyta u Janka, fizjoterapety, który nie bawi się w delikatne zabiegi. Nie raz już krzyczałem u niego z bólu. Ale pomaga. Nie jednego na nogi postawił. W końcu to mistrz m.in. w podnoszeniu ciężarów w swojej kategorii. A ma chłop 58 lat.

 

 

Po południu natomiast w obroty wzięła nas ditetyczka. Pani Ania tak zamieszała w naszych menu, że szkoda gadać. Ale to było bardzo owocne spotkanie. Bo jak sama stwierdziła na początku wykładu żywność odgrywa w sportach, szczególnie wytrzymałościowych, bardzo ważną rolę, jeśli nie najważniejszą. Tak więc nie ma co za dużo gadać, tylko wprowadzić zalecenia Pani Ani w życie.

 

ditetyk

 

I tak zabrakło już czasu na porządny trening. Ale nadrobię w środę…

 

28 04. 2014 poniedziałek. Kraul, jak ja nie lubię kraula! 🙂

Tak jak Dawid, trener z Argonaty, zapowiedział tak było. O 5.40 rozpoczęliśmy trening kraula. Nogai do kraula. Masakra. Nie wiem czy kiedy kolwiek to załapię. Choć Dawid twierdzi, że jest róźnica między tym co było na pierwszym treningu, w lutym, a teraz.

 

kraul

 

Ale mocy nie ma. Powolne, milimetrowe przemieszczanie się do przodu. Jak ja tego nie lubię. Wrrrr. Ale cóż, małymi krokami do przodu. Następnie deska i dokładanka. To już wychodzi lepiej. „Ręce wyprostuj” – poprawia mistrz. A wieć nie wychodzi 🙂 Dokładnka bez deski. Cały kraul. Aby chwilę odsapnąć, moja ukochana żaba. Tylko dwa baseny, aby złapać oddech. I znowu to samo. Na końcu treningu założyliśmy płetwy i daliśmy czadu. Szkoda, że w triathlonie nie można w nich wystartować. Pianka trochę poprawi naszą sytuację, ale za nas nie popłynie. Tak więc trenujemy. Kolejny raz w czwartek. A póki co do pracy idę bez kawy. Adrenalina swoje zrobiła. Zmęczenie przyjedzie wieczorem.

 

27 04. 2014 niedziela. Spojrzeć w czarne morze

Niedziela rano. Mowy o odpoczynku nie było. Pobudka i jedziemy. Tym razem z Aldonką. W jej tempie, aby sprawdzić na co ją stać. Przejechaliśmy 26 kilometrów w przyzwoitym tempie. Aldonę piekły mięśnie, a ja odpoczywałem na rowerze. Dojechaliśmy do mola na gdańskim Brzeźnie, tym samym przy którym mam nadzieję płynąć 19 lipca 2014 roku. Spojrzałem w wodę i…

 

morze Marcin male

 

… zaduma. Chcę pokonać STRACH, który na tyle lat mną zawładnął. Dziś kiedy zaczynam pływać, jest tak jakby słabszy. To tak jak z tym głodem z reklamy. Każdy trening, niczym kolejna łyżka serka, sprawia, że staję na nogi, a strach maleje. Pierwsza próba wejścia do głębokiej wody w czerwcu, a póki co w poniedziałek o świcie kolejny trening w basenie. Zaczynamy ostro z kraulem. Jak ja dziś nie lubię kraula. Nie to co moja kochana żabka…

 

26 04. 2014 sobota. Miał być trening, a był zgon i akcja charytatywna

Wolny od treningu piątek. Okazało się za mało. Rano w sobotę miałem wstać i pojeździć na rowerze trzy godziny. Nie dałem rady. Wyłączyłem budzik i spałem do 8.30. Później już nie było przestrzeni na trening. Obowiązki rodzinne zdominowały dzień. A popołudniu trochę pracy. Przyjemnej, ale zawsze pracy…

 

piotru

 

Po południu pojechaliśmy do Sopotu, aby podziękować biegaczom z Akademii Biegania za ich charytatywny wyczyn. Przebiegli 125 km. Podczas akcji zbierali pieniądze na pionizator dla Piotrusia. A wszystko to w ramach akcji Radia Gdańsk „Pomorze Biega i Pomaga”, którą rozpoczęliśmy na początku tego roku. Akcja zakończyła się sukcesem. W sumie zebraliśmy ponad 22 tys. złotych. Czas na kolejne charytywne wyzwania. A sobota bez treningu i tak się okazała fajna. Dodatkowo potrzebna, bo trochę kolano boli i trzeba dać mu odpocząc od biegania. Tak więć rower w niedzielę.

 

25 04. 2014 piątek. Czas odpocząć

Dzień zaczął się wcześnie :). Kilka minut po godzinie zero skończył się czwartkowy trening w basenie. Szlifowanie żabki oraz elementy kruala. Dawid stwierdził, że żaba jest już dobra. A nawet powiedział, że apetyty rośnie w miarę jedezenia i chciałby, aby cała grupa, która z nim treneuje w ramach akcji „Aktywuj sie z triathlonem” i planuje start 19 lipca 2014 roku w Gdańsku, także kraula miała tak wypracowanego. Wtedy można by pomyśleć o wyniku, a nie tylko o przepłynięciu. Po tym stwierdzeniu zacząłem się głośno śmiać, mimo zmęczenia niemal dwu godzinnym treningiem. Ja chcę przepłynąć, ale go rozumiem. Jeszcze dwa miesiące temu tylko marzyłem o starcie w Tri. Dziś realnie na to patrzę. Wprawdzie w czerwcu czeka mnie najważniejsze czyli wejście do głębokiej wody i pokonanie 25-letniego strachu, ale nie brakuje wiary, że się uda.

 

A póki co od przyszłego tygodnia zaczynamy mocno trenować kraula. Czy około 80 dni wystarczy, aby dobrze się przygotować? Wiedząc, że żabą mogę już solidnie popłynąć, jestem ciekawy jak ten element treningu nam pójdzie.

 

W piątek wieczorem był zaplanowany trening w basenie. Zrezygnowałem. Uznałem, że czas odpocząć. Jednk blisko 70 dni treningu z pojedyńczymi przerwami sprawiło, że sił brakuje. Zamiast na basenie byliśmy z Aldoną i Majką na koncercie. Szczerze mówiąć, to walczyłem ze zmęczeniem. Ale było fajnie…

 

24 04. 2014 czwartek. Aby odzyskać kawałek siebie

Do gdańskiego triathlonu i debiutu zostało 86 dni. Za mną 64 dni treningów, w dużym wymiarze w basenie. Kiedy zaczynałem 20 lutego nie potrafiłem pływać. Mało tego. Bałem się wody! Piszę o tym szerzej TUTAJ. Dwa dni temu zrobiłem drugi test żabą. Do przepłynięcia 1000 metrów. W triathlonie będzie 950. Czas 27:07 i spore pokłady energii w zapasie. Trzy tygodnie wcześniej zajęło mi to dwie i pół minuty dłużej. Jest progres. Do startu trochę czasu, aby popracować nad kraulem. Może się uda jakąś część przepłynąć i tym stylem. Choć głównie nastawiam się na żabę. Najważniejsze to będzie przepłynąć. Na odpowiednie style przyjedzie czas później. W tym roku najważniejsze będzie wejść i wyjść z wody. Morze rządzi się swoimi prawami. 19 lipca może być już fala, wiatr itp. Zapowiada się walka na wielu płaszczyznach. Fizycznej, ale przede wszystkim psychologicznej. Stawka jest ogromna. I nie chodzi o laury, medale i inne takie. To nie moja rywalizacja. Ja będę walczył, jeśli wszystko pójdzie dobrze, o dużo więcej. O coś, co straciłem wiele lat temu. 19 lipca 2014 roku mogę odzyskać skarb, który został mi skradziony przed 25 laty.

 

Dziś czwartek. O godzinie 22.15 basen. Półtorej godziny. Lubię te treningi. Fajnie jest pływać i nie czuć strachu przed wodą. Aby do przodu…

 

* ¼ Ironmana – 950 metrów do przepłynięcia, 45 km do przejechania na rowerze, 10 km do przebiegnięcia

 

Moje przygotowania do triathlonu realizowane są w ramach akcji „Aktywuj się w TRIATHLONIE” 19 lipca 2014 Gdańsk. Partnerami projektu są: Mosir Gdańsk, Radio Gdańsk, powerOn3city, Calypso, Argonaut

Rosołowy zapach imienin rodem z Bollywood

Mamy taką świecką, rodzinną tradycję. W imieniny dzieci nie mam mowy o prezentach. W tym dniu wychodzimy całą rodzinką do restauracji. Smakujemy i rozmawiamy. I tym razem tak miało być. Niestety, upatrzony wcześniej lokal został zamknięty i trafiliśmy do resturacji indyjskiej. Zaiste ciekawe to było spotkanie. Całkiem inne…

 

Pachnie rosołem! – wykrztusiła Maja z grymasem na twarzy zaraz po tym, jak wszyscy zajęli wygodne miejsca na kanapie w restauracji. Cóż! Kawa po indyjsku może brzmieć dziwnie – pomyślałam. Chyba godzinę temu nie wpadłabym, że można iść „specjalnie” na kawę do indyjskiej restauracji. Chłopcy wyraźnie też byli tym zaskoczeni. Trudno. Tak wyszło i nie ma na co narzekać. Trzeba się odnaleźć.

 

Tradycyjnie Kajtek miał problem z zajęciem swojego miejsca.  Bo zawsze jest lepiej tam, gdzie akurat ktoś siedzi. Ale daliśmy radę. Miękkie poduszki na kanapie przy stole tak go kusiły perspektywą leżenia, że przesuwając Majkę w moją stronę szybko się usadowił.

 

To miał być nasz tradycyjny imieninowy wypad. Dlaczego? A bo mamy taką świecką tradycję, że imieniny dzieci, TYLKO dzieci, spędzamy w piątkę na tzw. wyjściowej kawie. Zawsze jest miło. To okazja do rozmowy, wyrażenia drobnych uszczypliwości między dziećmi, i tak dalej. Standard. Jak w normalnej rodzinie. Jest czas, żeby ze sobą pobyć. Ale tym razem miało być inaczej.

 

Zaraz po tym, kiedy dostaliśmy menu szybko przekonaliśmy się, że nie znajdziemy ciepłej szarlotki, czy malinowego deseru. A to, co jest w karcie brzmi nieznajomo. Nie był to dla nas z Marcinem problem. Lubimy próbować nowych rzeczy, zwłaszcza kuchni. Co innego nasze dzieciaki. Ale do rzeczy.

 

Metodą prób i błędów, częstymi zmianami decyzji w końcu udało się cos zamówić. Koktajle, napoje, słodkie placki, indyjskie lody etc. Pierwszy eksperyment nie wyszedł najlepiej. Te kulinarne eksperymenty najbardziej dotkliwe okazały się dla Kajtka, który skończył na zwykłym soku. Reszta była dzielna, choć już dawno nie widziałam tak często zdziwionych dzieci. Ale nie chodzi tyle o jedzenie, co o to, co podczas tego naszego „tradycyjnego” wypadu pochłaniało naszą uwagę.

 

Po pierwsze wiadomo – muza. Jest inna, bo indyjska. Zawodzenie indyjskich wokalistek nie sposób było nie usłyszeć. Ale było coś jeszcze! Traf chciał, że rozsiedliśmy się na wielkiej kanapie vis a vis ekranu tv, gdzie nieprzerwanie można było podziwiać kunszt Bollywoodzkiej kinematografii. Dzieci nie mogły oderwać oczu. Na początku najbardziej sfrustrowany postawą nowo upieczonych fanów Bollywood był Marcin. W jednej chwili kadry indyjskiej kinematografii  stały się sednem imienin, a nie spotkanie, rozmowa, po prostu bycie razem.

 

I tu właściwie mogłabym zrobić puentę i podsumowanie, że imieninowa kawa nie wyszła, nie to miejsce, nie te desery itd. Jednym słowem wielkie BUUUUU. Można tak, ale nie trzeba. Bo jeśli „nie zawiesisz się” na negatywach okazuje się, że to, co cię spotyka innego, zaskakujące może obrócić się w dobro. Niekoniecznie w takim kształcie jakbyś tego oczekiwał.

 

Więc do rzeczy – niby mimowolnie zaczęliśmy dyskusję nt. kina Bollywood i jak tam są tworzone filmy. A są bardzo charakterystyczne , chyba przyznasz mi rację. Mówiliśmy o systemie społeczno – politycznym i życiu w Indiach, ludziach, strojach, tradycji, wierzeniach i tak dalej, i tak dalej. A wszystko przy próbowaniu tamtejszych specjałów, które są przygotowywane na oczach klientów. Wytworzyła się bardzo ciekawa, spokojna rozmowa, było dużo śmiechu, smakowania potraw, a przede wszystkim smakowania inności. Uczenia i uświadamiania sobie i dzieciom, że inny nie równa się gorszy, czy lepszy. Inny oznacza ciekawy, wart zauważenia.

 

A puenta? Była i ona. Odtąd postanowiliśmy, że z okazji imienin dzieci będziemy próbować kuchni różnych kultur. Bo rutynie mówimy – NIE!

 

Aldona

Maja o imieninach

Jak co każde imieniny wybieramy się do restauracji. Dziewiątego kwietnia czyli wieczór moich imienin spędziliśmy w indyjskiej restauracji. Nie miałam nic przeciwko temu. Byłam wręcz ciekawa. Na powitanie menu. Mieliśmy zamawiać desery, ale ja tam dużo tego nie widziałam. W końcu zamówiłam lemoniadę na słodko (bo była też na słono) oraz lody indyjskie.

 

W trakcie czekania tak naprawdę większość czasu gapiłam się na telewizor, na którym były wyświetlane bollywood’y. Mimo, że było to idiotyczne i niezliczoną ilość razy załamywałam ręce, wciągało. Sama nie wiem dlaczego. Wszyscy śmialiśmy się z tego rodzaju filmu, w którym bohater patrzy na dziewczynę co najmniej dziesięć sekund :).

 

Zawsze smakujemy od siebie napoje lub dania. Więc tym zwyczajem posmakowałam soku z mango od Kajetana i… się skrzywiłam. Pierwsze wrażenie przyznam szczerze było okropne. I tak pierwsza rzecz odstawiona dla rodziców, którym to smakowało.

 

Drugie białe coś… jak dla mnie maślanka. Następny napój dla rodziców. Na szczęście moja lemoniada była dobra, tak samo koktajl Dawida. Jednym z deserów były placki. Smakowały. Przyszła kolej na lody. Zupełnie inne niż europejskie. Takie orzechowe, karmelowe… trudno opisać. Zjadłam trochę, lecz całej miski nie dałam rady. Ostatnia była chałwa z marchwi. Tata powiedział, że ten smak zapamięta się do końca życia. Dawid nie chciał wziąć całej porcji danej przez mamę. Z tych powodów stwierdziłam, że lepiej nie ryzykować. Chałwa z marchwi została dla reszty rodziny. Mimo, że jedzenie nie było najlepsze, podobała mi się atmosfera. To ona sprawiała, że ten wieczór nie był zwykły.

 

Maja

Tata o imieninach

Zaczęło się trochę nerwowo, bo mieliśmy trafić do innego miejsca. Na szczęście zapanowaliśmy szybko nad tym. Przecież to imieniny dziecka. I jak już zamówiliśmy dania indyjskie rozpoczął się festiwal żartów, komentarzy, smakowania. Dużo radości. Bo czasami nie trzeba nic nadzwyczajnego, aby było super. Wystarczy ze sobą być. A na deser dostaliśmy jeszcze pomysł, o którym już pisała Aldona. Teraz za każdym razem będziemy odwiedzać miejsca, w których poznamy nową kulturę, kuchnię czy jeszcze coś innego. Bo przecież inność jest nam zadana. Jest rozwijająca i trzeba otwartości na nią. Uczy nas stawać się lepszymi. I tego nam trzeba.

 

Na następne rodzinne spotkanie imieninowe wybierzemy się do… Jakieś propozycje?

 

Marcin

 

Ps. Resturacja o której mówimy to Kuchnia Indyjska Ganesh, Gdańsk – Kowale, ul. Staropolska 32.

Zarażony pozytywnym wirusem. Wróciłem do szybszego biegania

Wirus Narodowego Święta Biegania, które odbyło się w Warszawie, dopadł mnie w Gdańsku. Podziwiając, gratulując i trochę zazdroszcząc wszystkim znajomym, którzy biegli na 10 lub 42 kilometry w stolicy, nie wytrzymałem. Założyłem buty i poszedłem sprawdzić na co mnie stać po kontuzji kolana.

 

Ostatnie tygodnie mijały pod znakiem powolnego powrotu do dawnej sprawności. Biegałem zgodnie z harmonogramem zaakceptowanym przez fizjoterapeutkę z RehaSport Clinic. Dwanaście tygodni. Na początku kwietnia miałem bez przerwy przebiec 20 minut. I tak się stało. Nie wszystkie zalecenia wypełniłem. Jednak jedno najważniejsze tak. Nie spieszyłem się. Nie było mowy o gorącej głowie. Ważniejszy był powrót. Ostatnio biegałem nawet po 40-50 minut. Tempo bardzo wolne. 6-7 minut na kilometr. I czasami zastanawiałem się już, czy niezbyt asekuracyjnie. Czy nie powinienem trochę zaryzykować? Przyspieszyć? Jednak kilka miesięcy przerwy szybko studziły moje zapędy. I tak już zapłaciłem niemałą cenę.

 

W Warszawie w maratonie startowało dwóch moich kolegów, z którymi zaczynałem przygodę z bieganiem. Ja dziś próbuję dojść do siebie. Oni ukończyli królewski dystans. Tak więc już raz się spieszyłem i teraz nie mam zamiaru. Kiedy tak całą niedzielę docierały do mnie kolejne informacje o wyczynach koleżanek i kolegów coraz bardziej nie mogłem wytrzymać. Szczególnie słowa uznania kieruję w stronę Piotra. Przebiec w czasie 2:56 minut? Piękny wynik! To była jego kolejna próba złamania 3 godzin. Tym razem się udało. Cierpliwość i misterny plan przyniósł efekt. Inne wyniki, szczególnie debiutantów: Kuby i Łukasza też budziły podziw. Ale Wam dobrze!

 

Nosiło, nosiło, aż stwierdziłem: Idę przebiec 5 kilometrów w szybszym tempie niż do tej pory. Chciałem sprawdzić na co mnie stać po prawie dziesięciu miesiącach wolnego lub żadnego biegania. Liczyłem na 26-27 minut.

 

Zanim jednak zacząłem biec, zrobiłem kilometr truchtu i solidne rozciąganie. Pogoda nie sprzyjała, bo wiatr na połowie 400 metrowego kółka dawał się mocno odczuć. Biegłem spokojnie. Tak mi się wydawało. Na trzecim kilometrze lekko przyspieszyłem. Na czwartym planowałem zwolnić, aby nabrać sił przed dłuższym finiszem. Na piątym kilometrze czułem ból w nogach. Także lekki dyskomfort w kolanie. Ale nic, co powinno mnie przerazić. W końcu „meta”.

 

Jakie było moje zdziwienie, kiedy na zegarku zobaczyłem 24 minuty 4 sekundy. Wow! To naprawdę nieźle i to po tak długiej przerwie. Cierpliwość się opłaciła. Nie ukrywam, że dałem sobie pozytywnego kopa. I zamiast zazdroszczenia znajomym, którzy walczyli w Warszawie, poczułem radość. Jest energia do dalszych treningów. W poniedziałek o świcie basen. Wtorek lekki rozruch biegowy. Środa rower. W czwartek zaczyna się Święte Triduum Paschalne, tak więc krótka przerwa od treningów. Do 19 lipca 2014 roku i głównej mojej imprezy zostało trochę czasu, tak więc można pracować.

 

Narodowe Święto Biegania z Warszawy dotarło do Gdańska. I dobrze. A jeśli dodamy do tego zwycięstwo gdańskich żużlowców nad dream teamem z Torunia, czas spędzony z rodziną, wspólne śniadanie i obiad oraz świętowanie Niedzieli Palmowej to okazuje się, że był to bardzo dobry dzień. Super!

 

Marcin Dybuk

 

Ps. Poranny basen z energią, którą otrzymałem po bieganiu przebiegł dużo lepiej. Udało się wyeliminować kilka błędów zarówno w żabie jak i w kraulu. Pozytywna energia jest ważna.

Jeden uśmiech cenniejszy niż jeden procent

Kwiecień to ostatni moment, by zastanowić się komu przekazać jeden procent podatku. To czas, kiedy każdy z nas może pomóc drugiemu człowiekowi, którego często nawet nie zna. Robimy to coraz chętniej i więcej. Możemy jednak zrobić jeszcze więcej bez większego wysiłku. Warto! Tym razem dwugłos Mamy i Taty.

 

Warto pójść krok dalej. Pomóc sobie. Tak, pomóc sobie. Kiedy będziesz wypełniał w rubryce stosowne miejsce, dzięki któremu Twój jeden procent trafi do potrzebujących pomyśl, co możesz jeszcze zrobić dla drugiego człowieka.

 

7 kwietnia 2014 roku w Radiu Gdańsk rozmawialiśmy o pomaganiu. W audycji o godzinie 11 spotkałem się z Anną Kotowską oraz Beatą Szadul z Fundacji Marka Kamińskiego. Pani Anna jest mamą 11-letniego Piotrusia dla którego w ramach akcji „Pomorze Biega i Pomaga” zbieramy pieniądze na pionizator. Brakuje jeszcze 14 tysięcy złotych. Jednak to, na co chciałem szczególnie zwrócić uwagę, to dobra energia, która biła i bije od obu Pań. Pani Anna walczy o lepsze życie dla syna, którego lekarze sugerowali sześć lat temu, po wypadku, oddać do hospicjum. Pani Beata angażuje się w pomaganie innym. Podczas rozmowy zarówno tej na antenie, ale także poza nią, usłyszałem wiele przejmujących historii. Na przykład o mężczyźnie, który na balkonie ustawił dykty. Tak, aby nikt nie widział jego niepełnosprawnego syna. Albo o ludziach, którzy podchodzą do Piotrusia i zaczynają go żałować, litować się nad nim, a On wolałby z nimi porozmawiać i pośmiać się.

 

Pani Beata opowiadała o chłopcu, któremu lekarze nie pozwalali się ruszać, bo tak był chory. Rodzice nosili go na rękach, aby się nie zmęczył, aby ciśnienie nie skoczyło zbyt wysoko, bo to przecież dla niego niebezpieczne. Rodzice usłyszeli, że syn może umrzeć każdego dnia. I tak rodzina żyła z przekonaniem, że to może być ten ostatni dzień. Wieczorem chłopiec żegnał się z rodzicami, mówiąc, że może jutro się nie obudzi. Płacz i ból. Kiedy następnego ranka wstawał, mówili, mamy jeszcze jeden dzień. Do dnia, kiedy udał się do nich lekarz, który powiedział, że nie jest tak źle i by chłopak nie tracił nadziei. Reakcja? Zaczął biegać ze szczęścia, żyć…

 

Dlaczego o tym piszę? Bo bardzo ważne jest nastawienie psychiczne. I tutaj pojawia się przestrzeń, w której i my możemy pomóc. O przekazaniu 1 procenta już wiemy. Każda złotówka jest ważna. Dosłownie każda. Ważny jest jednak także nasz uśmiech i chwila rozmowy zarówno z osobą niepełnosprawną, jak jej rodzicami. Osoby sprawne inaczej nie chcę być traktowane inaczej. One potrzebują normalności, pozytywnych bodźców, a nie litości. Potrzebują akceptacji. Naszej wrażliwości. Odwdzięczą się tym samym. Kontakt z takimi osobami zmienia nasze spojrzenie na życie. Przestajemy zwracać uwagę na drobiazgi, o które potrafimy się kłócić w życiu codziennym z najbliższymi. W imię czego? Mojej racji? Szkoda życia. I to jest to, w jaki sposób możemy sobie pomóc. Od osób niepełnosprawnych możemy nauczyć się empatii. To dużo więcej niż jednej procent, parę złotych, czy jeden uśmiech.

 

Zainwestuj w siebie. Zainwestuj w relacje.

 

Tata

Niepełnosprawność podziwiam i szanuję

Z niepełnosprawnością zetknęłam się dość wcześnie. Bo jeszcze w dzieciństwie. A to za sprawą bliskiej osoby w rodzinie. Niepełnosprawnej. Była inna. Tak bardzo różniła się od nas, „normalnych dzieci”. A jednak przez tę inność ciekawa. Bardziej przyciągała. Lubiłam z nią rozmawiać. Nie pamiętam, o co pytałam. Pamiętam, że słuchałam. Ponieważ zdarzyło się to tak wcześnie, niepełnosprawność drugiego człowieka była dla mnie czymś powszednim. Oswoiłam ją. Nie czułam zagrożenia, spięcia, nerwowości w bliskości z nią. Więcej, nauczyłam się wychodzić jej naprzeciw, zaczepiać. Ona mnie intrygowała. Dziś wiem, że to nauczyło mnie cierpliwości. Ale takiej innej, niepowszedniej. Bo tej często mi dzisiaj brakujeJ. Bardziej niż cierpliwości braku zniecierpliwienia. Kiedy ktoś mówi niewyraźnie, że trudno go zrozumieć, kiedy musisz czekać, bo nie nadąża za twoim krokiem, gdy widzisz rozbiegany wzrok i nie masz pewności, do kogo kierowane są słowa. To uwrażliwia.

 

Te moje spotkania z niepełnosprawnością ukształtowały w dużym stopniu moją wrażliwość. Ale też otwartość. Zawsze, ilekroć spotykam kogoś niepełnosprawnego – uśmiecham się. Nie umiem inaczej. Ten uśmiech to nie jest wyraz współczucia. To podziw i szacunek. Kiedy widzę przyzwolenie staram się zaczepić słowem. Bo wiem, jak takim ludziom potrzebna jest normalność. Drażnią mnie gapie. Myślę, że osoby sprawne inaczej nie chcą szczególnych taryf ulgowych. Chcą być zauważeni bez zwracania nadmiernej uwagi. Tak, jak powinniśmy widzieć każdego człowieka bez względu na to, czy jest zdrowy, czy też nie. Współczucie jest ważne. Ale jego sztuczny nadmiar szkodzi bardziej niż obojętność.

 

Paradoksalnie niepełnosprawność domaga się od nas, zdrowych ludzi normalności. Byśmy byli autentyczni, zrzucili maski i dostrzegli drugiego człowieka. Nie ma różnicy chory, czy zdrowy. Tego trudnego, myślącego inaczej, nadąsanego, który nie nadąża i wreszcie tego, kto jest obok Ciebie.

 

Bo widzieć to znaczy patrzeć, dostrzegać, pochylić się, oddać czas. Niekiedy wbrew „muszę”, „powinnam”, „mam obowiązek”, „teraz nie mogę”. Możesz. Rozejrzyj się wokół czym prędzej.

 

Mama

 

Ps. MOŻESZ JESZCZE TAK POMÓC. To tylko dwie minuty. Czy faktycznie?