Każdy kiedyś był na fali

Wyszedłem z baru. Do załatwienia miałem kolejną sprawę. Ruszyłem w kierunku kantoru, gdzie chciałem wymienić złotówki na euro. Szedłem zdecydowanym krokiem, kiedy podszedł do mnie bezdomny. Nie dałem mu nawet dojść do słowa. – Nie mam czasu, spieszę się – powiedziałem – i udałem się w swoim kierunku.

 

 

Kantor był odległy o dobre dwieście metrów. Wymieniłem pieniądze i spojrzałem w stronę, gdzie zaczepił mnie mężczyzna. Zauważyłem, że właśnie stoi przed tymże samym barem mlecznym przy al. Grunwaldzkiej w Gdańsku – Wrzeszczu. Chwilę później dostał „kosza” od kolejnej osoby. Postanowiłem do niego wrócić.

 

– To co pan ode mnie chciał? – zapytałem, po czym po chwili sam sobie odpowiedziałem. – Pewnie obiad?

– Tak, drogi panie – usłyszałem.

– To zapraszam do baru – powiedziałem – i ruszyłem w stronę drzwi.

– Ale ja nie mogę wejść. Pani z baru powiedziała, że śmierdzę i nie mogę wchodzić.

 

To jednak już mnie nie obchodziło, byłem zdecydowany… W barze, Jan, bo tak miał na imię, zamówił placki i chłodnik. Twierdził, że placków nie jadł osiem lat. Nie wydało mi się to prawdą, ale nie wnikałem, postanowiłem nie oceniać. Bardziej chyba mi zależało, aby z nim trochę pobyć. Mimo, że kilka minut wcześniej zjadłem obiad, także i sobie kupiłem zupę. Usiedliśmy i rozmawialiśmy.

 

Mężczyzna od ośmiu lat był bezdomny. Wyszedł z domu, zostawił wszystko, kiedy dowiedział się, że żona go zdradziła. Nie miał dzieci, nie miał nikogo. Latem mieszkał w lesie. Zimą pomieszkiwał na klatkach schodowych, ale ludzie go przeganiali.

– Ludzie się boją – próbowałem tłumaczyć.

– A czy ja im chcę coś zrobić? – zapytał z przekonaniem w głosie.

Nie zawsze rozmowa się kleiła. Kiedy nastawała cisza, on za każdym razem dziękował za posiłek. Mnie to nie przeszkadzało. Nauczyłem się już, że cisza może powiedzieć o człowieku więcej niż tysiące słów, jej „zagadywanie” – również. Z tego spotkania i naszej rwanej rozmowy zapamiętałem szczególnie ten fragment: – Też kiedyś byłem na fali – stwierdził. – Wszystko się dobrze układało. Miałem żonę, pracę w Niemczech, aż pewnego razu wszystko straciłem. Wyszedłem z domu. Spadłem. Życie jest jak fala…

 

Życie jak fala. Każdy ma swoją falę – większą czy mniejszą. Kiedy jesteśmy na wznoszącej, mamy kontrolę nad tym, co się dzieje. Płyniemy do góry, w każdej chwili możemy też zmienić kurs. Ba, możemy nawet odpocząć i przestać płynąć. Niestety, upadki bywają bardzo bolesne. Idziemy pod wodę i mimo walki, toniemy. Czasami nie wiemy co się stało. Wystarczy chwila, aby wszystko stracić. Kiedy mamy trochę siły czy może szczęścia, pojawia się szansa, aby zacząć raz jeszcze. Wtedy naprawdę potrzebujemy pomocy. Czasami ktoś zaryzykuje i podpłynie, ktoś z rodziny czy przyjaciół. W takim momencie bardzo ważna jest uważność – ta chwila, kiedy zatrzymujemy się i wysłuchujemy tego drugiego. Podajemy mu pomocną dłoń.

 

Jan znalazł się prawie na dnie, i wiele dobrego musi się zdarzyć, aby się stamtąd wydostał. Jedno w tym spotkaniu okazało się niesamowitym i pozytywnym doświadczeniem. Świadomość, jak niewiele trzeba, aby poznać drugiego człowieka – nie bojąc się go, nie odpychając, wykazując otwartość i chęć rozmowy. Jan podarował mi kawałek siebie, podzielił się tym, co miał najcenniejszego – szczerością i życiowym doświadczeniem. Ja byłem z nim. Myślę, że każdy wyszedł z tego spotkania bogatszy.           

   

Marcin Dybuk

Nie możesz tego schrzanić

Bez zarzynania się. Taki był plan na aktywny sezon 2018. Nie wchodząc w szczegóły, po ubiegłorocznym miałem dość. Tak więc zaplanowałem w tym roku tylko dwa triathlonowe starty. W czerwcu w Warszawie na olimpijce i w sierpniu Ironman 70.3 Gdynia.

Treningi zacząłem późno, bo dopiero pod koniec stycznia. Pojechałem na obóz zorganizowany przez mojego trenera Tomasza Spaleniaka. To był dobry czas w Gniewinie. Cztery dni aktywności na pływalni, trenażerze i bieżni, a do tego w super towarzystwie. Coś się zaczęło budzić. Trochę się zachciało trenować. I tak rozkręcając się bardzo powoli, bez żadnych spektakularnych sukcesów – a nawet z porażkami, pierwsza w triathlonie przegrana ze Szwagrem – „doczłapałem” się do zawodów w sierpniu.

 

Trener i żona potrafią rozśmieszyć

Enea Iroman 70.3 Gdynia miała być dobrą zabawą. Oczywiście, żeby nie było, trenowałem, ale mało. Tak więc kiedy dzień przed zawodami Tomek powiedział, że jestem w stanie poprawić wynik z ubiegłorocznego debiutu – 5:27 – to się uśmiechnąłem pod nosem. Jeszcze mocniej się uśmiechnąłem jak to samo stwierdziła Aldona. Ale…

Na kartce wypisałem sobie na co mnie stać według mnie samego. Pływanie 2 minuty gorzej niż przed rokiem. Strefy zmian po pół minuty lepiej. Rower 6 minut lepiej, a bieg 2. W sumie dawało to 7 minut lepiej. To może Oni mają rację – pomyślałem w sobotę wieczorem pierwszy raz.

I tej myśli się trzymałem już cały czas. Powalczę na tyle ile będzie mnie stać. Tak więc rano pobudka, jakaś bułka i jedziemy do Gdyni. Szybkie parkowanie i jazda do strefy zmian, aby zostawić co trzeba. Po drodze spotykamy Radka Buszana, który stwierdza, że idzie się „przebiec”. To tak jak ja – pomyślałem. A dlaczego o tym wspominam? Bo Radek zajął trzecie miejsce podczas Mistrzostw Polski w Gdyni i wygrał slota na Mistrzostwa Świta 🙂 Tak sobie chłop „pobiegał”. Może też kiedyś jakieś pudło tak sobie wybiegam w jakiejś kategorii wiekowej 🙂 Jakiejś, bo póki co moja obecna jest najmocniej obsadzona. Nawet Mistrz Świata kurka w niej startuje, czyli Marcin Konieczny. Ale już tak poważnie, to kiedyś chciałbym stanąć na jakimś pudle, w jakiś podrzędnych zawodach. Może za 20, 30 lat się uda. I tutaj jest czas na burę od trenera: Jak będziesz tak myślał, to nigdy nic nie wygrasz – mniej więcej tak by powiedział. I co? Ma rację! Tak więc wierzę, że się uda!

Seria niespodzianek

Ale wracając do Gdyni. Pływanie pierwsze. Jakie było moje zaskoczenie jak 1500 metrów przepłynąłem ze średnią 1:44 na sto metrów. Tak wiem, że pchało od brzegu. Na nawrocie do portu wszystko się wyrównało i zaczęło spychać. Jak wyszedłem z wody to zegarek pokazał 2036 metrów, a czas lekko powyżej 40 minut. Pierwsza niespodzianka. Czas taki sam jak przed rokiem. Nie ma straty! Super! Strefa zmian o 30 sekund szybciej. Druga niespodzianka. Choć nie, to zgodnie z planem.

 

Niebo pociemniało, wiatr zaczął szaleć

Rower, dodam, że na szosie, od początku mocno. Pamiętałem, że przed rokiem dużo straciłem na pierwszych 40 kilometrach. Tak więc pilnowałem mocy. Jechało się. Szczególnie pod górę. Wyprzedzałem. Niestety, traciłem na zjazdach. Ale jak się nie umie zjeżdżać to tak się ma. Jednak nie przejmowałem się. Wiedziałem, że jest dobrze. Robiłem swoje. Aż tu nagle niebo pociemniało, drzewa zaszumiały jakoś tak mocniej i zaczęło lać, a wiatr próbował zepchnąć z drogi. Dosłownie. Kilku gości to nawet zepchnął lub ich kapcie zgubiły przyczepność. Moje miały się dobrze. Tylko raz zwolniłem, a tak kręciłem swoje. Przyznam chwilami na granicy ryzyka. Ale się opłaciło. Rower w strefie T2 okazał się o prawie osiem minut lepszy niż przed rokiem. Strefa także poprawiona o 30 sekund. Wynik? 9 minut było do przodu. Jest dobrze, jest bardzo dobrze – pomyślałem i wybiegłem na trasę półmaratonu.

Było tak dobrze, że się popsuło

I nagle… żarło, żarło i przestało. Pierwszy kilometr, a tutaj ból lewego kolana. A dokładnie to odezwał się przyczep. Skąd ja to znam? Kurka, czy naprawdę już nie mogę przebiec żadnych zawodów bez bólu – zastanawiałem się i wkurzałem zarazem. Tak więc z narastającym bólem uporałem się z pierwszym podbiegiem na Świętojańskiej. W normalnych warunkach to bardzo lubię to małe nachylenie, ale nie teraz. Zatrzymałem się, porozciągałem i ruszyłem. Trochę pomogło, ale nie na długo. Na bufecie mieli jeszcze lód. Włożyłem do kieszonki nad kolanem i biegłem dalej. Chyba trochę zmroziło, bo było lepiej. Niestety, nie zbyt długo. Tempo spadało, a do mety jeszcze było jakieś 14 kilometrów. Uśmiech zaczął znikać z twarzy. Została ostatnia broń. Zacząłem sobie powtarzać: Nie możesz spieprzyć tego dobrego roweru! Biegnij Dybuk, biegnij!

 

Tańczyłem na mecie

Nie wiem ile razy, ile setek razy powtórzyłem to zdanie. Dużo, bardzo dużo. Ale dobiegłem do mety z czasem tylko o dwie minuty gorszym niż w debiucie. Średnie tempo 5:08, a czas całkowity Ironman 70.3 Gdynia 5:20:39. Na mecie wielka radość. Satysfakcja. Nawet sobie zatańczyłem. Jeszcze mogłem, bo kilka minut później to już ledwo chodziłem.

Mam z zwyczaju analizować każdy start. Wyciągać z niego wnioski. I po zawodach w Gdyni tak jest. Oczywiste, ale moje:

Wierzyć żonie i trenerowi 🙂

Głową można wygrać bardzo dużo 🙂

Nie zawsze warto się napinać. Na luzie też można robić życiówki

Uśmiechanie się podczas rywalizacji jest bardzo przyjemne. Nie tylko dla mnie 🙂

Potwierdza się , że fajnie być profesjonalnym amatorem 🙂

 

A teraz moje Westerplatte

Teraz przede mną wyzwanie, które od początku tego roku było małym marzeniem, na którym chciałem się skoncentrować. 23 września 2018 roku podczas Biegu Westerplatte złamać 40 minut w biegu na 10 km. Przed rokiem zabrakło 59 sekund. Dlatego do tego startu podchodzę już dużo poważniej. Trening przez Tomka, tradycyjnie rozpisany. Zająca, który ma pomóc dobiec do mety też już mam. Dzięki Kamil. W ciągu ostatniego miesiąca przygotowań muszę zwrócić uwagę jeszcze na wiele ważnych szczegółów. Robię to, ale to już temat na inny wpis.

 

Marcin Dybuk

 

Ps. No i nie można zapomnieć, że to były zawody podczas, których Daniela Ryf pobiła rekord świata na dystansie popularnej „połówki”. O, nawet staliśmy na tym samym starcie i rywalizowaliśmy na tej samej trasie. To też było fajne 🙂

 

 

Zapracowałem na moje sukcesy

Niekiedy na sukces, co tam niekiedy, zawsze, musisz długo pracować. W tym tygodniu doświadczyłem dwóch.

Pierwszego w górach. I dojście do tego miejsca zajęło mi 6 lat, o czym pisałem już szerzej wcześniej. Tak więc nie będę jeszcze raz przypominał tej HISTORII.

Drugi to start w Triathlon Gdańsk, który stał się duathlonem. Tych zawodów nie było w kalendarzu startów w tym roku. W ogóle nie miało być mnie w tym czasie w mieście. Stało się inaczej i dzięki temu podjąłem decyzję, że wystartuję, i że będzie to dla mnie mocny trening. Celem głównym jest złamanie 40 minut podczas Biegu Westerplatte na 10 km, który odbędzie się 23 września. Przed rokiem zabrakło 59 sekund :).

 

Bieganie zamiast pływania

Tak więc bez zbędnego ciśnienia spakowałem rzeczy i udałem się w niedzielę rano nad morze. Już w sobotę stan wody w zatoce pozostawiał dużo do życzenia i mówiło się, że z triathlonu zrobi się duathlon. Mnie taki scenariusz odpowiadał. W końcu to oznaczało dwa solidne biegania z rowerem w środku. Tak też się stało.

Pierwsze 5 kilometrów zacząłem spokojnie, ale bez zbędnego oszczędzania się. Z rezerwą. Biegło się dobrze. Czas 23:27 i 306 miejsce w stawce blisko 800 startujących. Szału nie było, ale też nie wiedziałem na co mnie stać, po dość ciężkim okresie treningowym m.in. w górach gdzie jeździłem i biegałem pod górę :).

Trauma w tunelu

Rower to kolejna niewiadoma i do tego tunel pod martwą Wisłą. Lekka trauma sprzed roku, kiedy widziałem upadek Karoliny, a do tego niewiele brakowało, abym w nim także uczestniczył sprawił, że nie rozpędzałem się na zjeździe, a nawet hamowałem. Dodatkowo po pierwszej wizycie wiedziałem, że wjeżdżanie do niego w większym towarzystwie mi nie służy. Tak więc trzy kolejne razy robiłem wszystko, aby wjeżdżać do niego sam lub w jak najmniejszym towarzystwie. To oznaczało szarpanie na podjazdach i chęć ucieczki przed tunelem jak największej grupie osób. Bolało, ale się udawało. Niestety, ceną był brak płynnej jazdy. Ale trening dobry.

 

W końcu przełamanie

Na drugi bieg schodziłem zadowolony i… zmęczony. Tempo pierwszych trzech kilometrów 4:40. Dobre. Plan utrzymać takie do końca biegu. Dwa kolejne niestety, wolniejsze około 5 minut na kilometr. Półmetek i wtedy coś pękło. Od Jacka usłyszałem, że to dobry moment na przyspieszenie.

– A dlaczego nie – pomyślałem i zacząłem sobie wyznaczać kolejne cele na trasie. Dogonić najpierw Maćka, później Marka i Michała. I tak biegłem kilometr za kilometrem. Wyprzedzałem i czerpałem moc z wyprzedzanych. Aż do momentu, kiedy wyprzedził mnie Skorpion. Zawodnik, który miał na stroju skorpiona. Postanowiłem nie tracić go z oczu i biegałem za nim. Chyba na 9 kilometrze go wyprzedziłem i jeszcze przyspieszyłem. Już po wszystkim podziękowaliśmy sobie za wspólną mobilizację, bo on jak go wyprzedziłem też nie odpuścił.

 

62 miejsce wśród 40-latków

Na metę wbiegłem z czasem 2:27:21, co dało mi 184 miejsce w całej stawce i 62 wśród 40-latków. Dziesięć kilometrów przebiegłem w czasie 45:56, co dało 118 wynik. Satysfakcja była, szczególnie, że pierwszy raz od dłuższego czasu drugą część dystansu udało mi się przebiec mocniej niż pierwszą. Średnia kilometra 4:33, co oznacza, że drugie pięć kilometrów biegłem około 4:20. Na tym etapie treningu jestem zadowolony z tego biegu.

 

Sięgnąć marzenia

Po zawodach, krótka analiza startu z Tomaszem Spaleniakiem. Okazuje się, że i trener zadowolony z roboty, którą wykonałem tak więc niedzielny start uznaję za udany :). Przede mną za trzy tygodnie Enea Ironman 70.3 Gdynia, oby jednak tym razem jako triathlon. Ostatni start w tym krótkim sezonie to Bieg Westerplatte na 10 kilometrów i próba sięgnięcia kolejnego marzenie. Złamanie wspomnianych 40 minut.

A jutro kolejny trening… Bo przecież, nic w życiu się nie udaje, wszystko trzeba wypracować. I tego się trzymam.

Marcin Dybuk

 

Foto: GOS/Triathlon Gdańsk, Karolina Janyga i ja 🙂

Zdobyłem laur zwycięzcy

– Ale ze mnie dupek! – syczał mężczyzna siedząc na brzegu rzeki.  – Totalny dupek i frajer. Jak ja mogłem myśleć, że mi się to uda. Kretyn – grzmiał.

– Nie jest tak. Nie mów tak o sobie – pocieszały go dwie kobiety. – Może to się wydarzyło w jakimś konkretnym celu.

– W jakim? – pytał zły mężczyzna.

 

***

Sześć lat później. Niebieskie niebo, a na nim słońce. Dwanaście osób w różnym wieku na brzegu Dunajca ubiera panki, kamizelki, kołnierze i wsiada do kajaków górskich. Tak zwanych tancerzy. Ruszają. Na przedzie grupy płynie Rafał. Niegdyś w kadrze Polski. Na końcu Przemek. Też sportowiec.

Pierwsze, drugie zanurzenie wiosła. Kajak nie słucha się tak jak jego turystyczny odpowiednik. Nie wystarczy raz z lewej, raz z prawej zanurzyć wiosła. Trzeba wiedzieć jak to zrobić, aby płynąć prosto. Rafał podpowiada. Ustaw równo dłonie na piórach, patrz jak zanurzasz i gdzie wyciągasz wiosło. Staraj się za bardzo nie ruszać biodrami. Przed grupą pierwszy rwący nurt. Woda już nie jest taka łagodna. Zaczyna się walka.

– Pochylcie się do przodu – podpowiada Rafał. – Wtedy macie lepszą sterowność. Wiosłować, nie przestawać.

– Tylko nie upaść, tylko nie upaść. Wiosłuj. Równo. Prawa, lewa, prawa, lewa. Mocniej, szybciej, aby tylko dopłynąć do spokojnej wody. Tam będzie chwila na odpoczynek – myśli szybko płyną, niczym nurt Dunajca.

 

Problemy ze sterownością

– Dobrze Ci poszło. Tylko spokojnie, bo jak wiosłujesz coraz szybciej, to trudniej utrzymać sterowność kajaka – podpowiada Rafał.

To co udało się jednemu, nie wyszło drugiemu. Mateusz zanurkował. Podpływamy wszyscy do brzegu, aby poczekać na niego. Wspomnienia wracają. Trzeba wyciągnąć kajak na brzeg, wylać z niego wodę i wsiąść. Uspokoić się i ruszyć dalej.

Jeszcze dwa takie szybkie odcinki i jest spokojniej. Coraz większe kontrola nad kajakiem, coraz więcej widać tego co wokół nas. Jak tutaj jest pięknie. Góry, zielony las, a pomiędzy nimi my w małych, kolorowych kajakach spływamy w dół Dunajca. Od czasu do czasu mijamy pontony i tratwy z flisakami. Wszystko pięknie się komponuje.

Płyniemy. Z minuty na minutę jest coraz lepiej. Ci, którzy po raz pierwszy wsiedli do kajaków górskich coraz lepiej sobie radzą. Zbliżamy się do jednego z najtrudniejszych odcinków. Trzeba spłynąć po rwącej wodzie, a na dole zawrócić i wpłynąć pod prąd do zatoczki. Jedna osoba, druga… Po kolei. Kajak przyspiesza, a wraz z nim tętno. Udaje się prawie wszystkim. Tylko Piotrek ma problemy i ląduje w rzece.

 

Pamiętam to przeklęte miejsce

Kiedy jesteśmy już w zatoczce rozpoznaję to miejsce. Tutaj sześć lat temu po raz trzeci przewrócił się mój kajak. Miałem dość. Dosłownie. Wylałem wodę i poinformowałem grupę Przyjaciół, że dalej nie płynę. Przeszedłem na drugą stronę brzegu, wciągnąłem kajak, wiosło i ruszyłem ze sprzętem do miejsca, z którego wyruszyliśmy. Wściekłość z bezradnością przeplatały się na przemian. Czułem się jak ostatnia łajza.

Na rzece został 14-letni syn, a ja musiałem się poddać. Co czułem? Na to pytanie potrafi sobie odpowiedzieć tylko ten, kto doświadczył takiego upokorzenia. Na oczach całego świata i osoby, którą się kocha i dla której się chce być autorytetem. Oczach nastoletniego syna.

 

Chciałem tylko przetrwać

Sześć lat temu wydawało mi się, że jeśli przepłynę górską rzeką na kajaku to oswoję się z wodą. Pokonam strach. Nic bardziej mylnego. Strach przed wpadnięciem do Dunajca paraliżował mnie. Mięśnie  sztywniały, głowa myślała tylko o tym jak przetrwać. To była mieszanka wybuchowa. Błąd kończył się upadkiem. A ostatecznie porażką. Wtedy na brzegu trudno było mi spojrzeć synowi w oczy. Byłem rozbity. Na nic zdawały się pocieszenia Przyjaciół. Poklepywania po plecach. To była moja katastrofa.

Kryzys, który był kolejnym drogowskazem ku wolności. Wtedy siedząc na brzegu, obok kajaku z głową spuszczoną w dół, podpartą o ręce obiecywałem sobie, że to jest tylko przegrana bitwa, że wojna trwa. Że wrócę nad Dunajec i przepłynę go. Nie wiedziałem ani jak to zrobię, a tym bardziej kiedy. Ale wiedziałem, że jeszcze tu wrócę.

Minęło sześć lat, a ja „cumowałem” w zatoczce w kajaku na Dunajcu. Tej samej w której wtedy podjąłem decyzję, że rezygnuję z dalszej walki. Uśmiechałem się do samego siebie. Serce wyrywało się do krzyku. Tego dnia były ze mną dwie osoby – Krzysiek na zdjęciu (poniżej) w wodzie i Monika już w drodze powrotnej do ośrodka – które były świadkami mojej porażki. Dzisiaj płynąłem obok nich i podziwiałem piękne widoki razem z nimi. Oni wiedzieli co wtedy przeżyłem i widzieli mnie teraz. Uśmiechniętego, cieszącego się spływem i otaczającą przyrodą. Piękną przyrodą.

Wiele wody upłynęło w Dunajcu od roku 2012. Wiele się wydarzyło.

 

Pokonałem strach

Nauczyłem się pływać. Pokonałem strach przed wodą. Pierwsze 100 metrów przepłynięte na basenie, pierwszy skok do wody na głębokość 3,60 metra, pierwsze pływanie w jeziorze i moment, kiedy Dawid Dobroczek powiedział, abym puścił bojkę asekuracyjną i zacząć płynąć. W końcu pierwsze pływanie w Bałtyku, który gdy miałem 15 lat chciał mi odebrać życie. Pierwszy start w triathlonie i przepłynięcie 950 metrów wśród niemal 500 zawodników. Wtedy jeszcze żabą. Pierwsze 1500 metrów całkowicie przepłynięte kraulem. Wiele się działo w ciągu tych lat.

 

Teraz jednak siedziałem w kajaku górskim na środku Dunajca, u podnóża Trzech Koron. Za plecami widziałem zarys Tatr. Podziwiałem przyrodę i się cieszyłem jak dziecko. Jak pierwszy raz kiedy wyszedłem z jeziora i wiedziałem, że właśnie pokonałem demona. Strach przed wodą. Przepłynęliśmy Dunajcem 16 kilometrów. Pierwsze były jeszcze nerwowe, niepewne. Skłamałbym gdybym powiedział, że czułem się pewnie. Owszem wiedziałem, że potrafię już pływać, że nie boje się wody, ale respekt pozostał. I złe wspomnienia. Jednak z każdym kilometrem było coraz lepiej.

 

Okrzyki radości

Kiedy dopłynęliśmy do przystani wysiadłem z kajaka i krzyknąłem z radości. Tak jak krzyczą zwycięzcy. Bo tak się właśnie czułem. Wróciłem i przekułem porażkę z 2012 roku w sukces. To jest niesamowite uczucie.

Dziękuję wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób się do tego przyczynili. Nie będę wymieniać z imienia i nazwiska, bo jednak tych osób było wiele. Jedni mniej, drudzy więcej. Jedni bardziej świadomie, inni nieświadomie.

 

Dla Dawida

Tego dnia nie było ze mną Aldony. Nie było jej na rzece. Kiedy ja rozgrywałem swoją bitwę, ona wspinała się na Sokolicę. Szczyt obok, którego przepływa Dunajec. I może nawet nasze spojrzenia się spotkały, kiedy ona z góry patrzyła na rzekę, a ja siedziałem w kajaku i podziwiałem piękną górę Sokolicę.

Kiedy już się spotkaliśmy otrzymałem od Niej piękny biały kwiat.

Laur zwycięzcy.

Marcin Dybuk

 

Ps. Tekst ten dedykuję Tobie Dawidzie 🙂 Kocham Cię i dziękuję, za to co powiedziałeś do mnie 6 lat temu 🙂

 

W jak Walentynki, jak wybór, wierność. A jak…

Zdarza się, że niektórzy pytają nas jak my to robimy, że się tak kochamy. Wtedy się uśmiechamy do siebie, choć prawdą jest, że tak jest. Dziś w Walentynki odgadujemy, co się kryję za każdą z liter święta miłości. Wyszedł z tego mini alfabet, który zdradza niektóre z naszych tajemnic. 

 

W jak WE DWOJE / WYBÓR / WIERNOŚĆ

Aldona: Jak to było? Zatrzymany kadr naszego wzroku. Ułamek sekundy, kiedy ktoś obojętny za chwilę nim staje się kimś ważnym i najbliższym. Wybór w miłości to nie brać, nie zagarniać, nie przywłaszczać. Wybrać to podjąć decyzję i być jej wiernym, kiedy jest naprawdę ciężko i wszystko wydaje się szare, bez blasku. Wybrać to zachwycić się tym, co w tej najbliższej osobie, moim ukochanym jest wyjątkowe i słabe.

Marcin: Pierwszy raz wyboru dokonałem, kiedy zobaczyłem ją… pierwszy raz. Drugi, powiedzmy, raz wyboru dokonałem, kiedy się oświadczyłem (po trzech miesiącach). Trzeci, kiedy powiedziałem „Tak” w obecności świadków. I od tamtego czasu, a minęło już ponad 20 lat dokonuję codziennie wyboru, aby iść we dwoje w tym samym kierunku. Nie zawsze jest lekko! O czym przekonacie się czytając niżej 🙂

 

A jak AFIRMACJA / AUTONOMIA / AUTENTYCZNOŚĆ

Aldona: Choć żyjemy razem, każdy z nas ma swoją autonomię, swoją pasję i przyzwyczajenia, swoją karierę i swój rozwój. To sprawia, że jesteśmy wyjątkowi, autentyczni, że jesteśmy sobą. Jakiś czas temu usłyszałam wypowiedziane za Gibranem słowa, że małżonkowie są jak dwie kolumny świątyni, autonomiczne, ale jedna od drugiej zależne. Tak jest w istocie, bo choć wierzę, że jesteśmy jednością, im dłużej razem, tym bardziej odgadujemy własne myśli to tyle samo w nas znaków zapytania. Nieustannie uczymy się i poznajemy na nowo. To mnie najbardziej ekscytuje w małżeństwie.

Marcin: Usłyszałem kiedyś zdanie od mężczyzny, który powiedział żonie: Ty masz rację, ja ma święty spokój. I coś w tym jest. Ale dla mnie oznacza to tylko udawanie autentyczności. Jasne wolałbym nie raz, nie dwa trochę tego spokoju. Jednak to, co dla mnie jest najważniejsze, to autentyczność. Nawet jeśli czasami okupiona jest kłótnią, później rozmową – niekiedy długą, trwającą kilka tygodni, miesięcy, bo temat wraca – a następnie w końcu znalezieniem porozumienia. Oczywiście nie zawsze wszystko się udaje.

 

L jak LOVE

Aldona: Love, Love, Love … Ta cielesna i duchowa, miłość do ulubionej muzyki, do tańca, do sportu, do filmów, miłość do ludzi, do gór, do podróży, do słońca – do życia. Im dłużej jesteśmy razem tym więcej mamy wspólnych miłości, oprócz tej wzajemnej, którą podlewamy, czasami przycinamy, doglądamy, zdarza się, że niezdarnie nadepniemy. Łączą nas małe i wielkie miłości, z natężeniem właściwym dla każdego z nas. One dodają mi skrzydeł, pozwalają odkrywać piękno w Marcinie, zachwycać się nim co jakiś czas na nowo i na nowo zakochiwać.

Marcin: Miłość dla wielu mężczyzn ogranicza się tylko do cielesności. A to jednak mimo wszystko dużo więcej. Kiedy przemija zakochanie czas jest na miłość. Starszą siostrę zakochania. Dojrzalszą, pełniejszą, trudniejszą. Bo miłość to poświęcenie i poszukiwanie kompromisu. Miłość to odkrywanie, uczenie się siebie, także w sypialni.

 

E jak EMOCJE

Aldona: Wybuchają nagle i wolno opadają. Kobiety są zwykle kłębkiem emocji, które tak trudno zrozumieć mężczyźnie. Nie ma dobrych i złych emocji. Wszystkie są dobre. Pytanie, jak je wyrażamy, w jaki sposób wydobywamy na światło dzienne. Emocje towarzyszą mi, kiedy zakładam po raz pierwszy sukienkę od niego, kiedy czekam, aż rozpakuje prezent świąteczny. Emocje wybuchają, kiedy czuję się dotknięta i urażona.

Marcin: Jaki świat byłby piękny bez emocji… Żartowałem. Może byłby piękniejszy bez trudnych emocji, bo złych nie ma, są tylko źle nazwane. Emocje rodzą konflikty, te potrafią przerodzić się w kryzysy (o tym trochę niżej) Emocje są jak kierunkowskazy. Pokazują nam co się dzieje z nami i między nami. Co słowa drugiej osoby wywołują w nas. Pozytywnie i negatywnie oczywiście. Emocje pozwalają nam czytać siebie. Pod warunkiem jednak, że pozwolimy im opaść i wtedy przyjrzymy się im bliżej. Emocje są jak paliwo, które daje nam kopa do dalszego działania.

 

N jak NIEPOKÓJ/ NIEPEWNOŚĆ

Aldona: Lubię niepokój i niepewność, która jest w związku. Bo czy możemy być pewni siebie na 100 proc.? Wiem, czego chcę, jakie mam pragnienia, wiem, jakiego wyboru dokonałam i że moim marzeniem jest zestarzeć się razem, ale ta niepewność jutra, malutka nieufność do siebie i do niego, może być twórcza i ożywcza. Ten niepokój, gdzieś z tyłu głowy sprawia, że jestem czujna, że staram się i rozwijam w miłości, ciągle zabiegam o jego względy. Czasami strojem, tajemnicą, zaproszeniem. Ważne, żeby niepokój nie stał się niezdrową obsesją

Marcin: Od dłuższego czasu żartujemy sobie z Aldoną o dżentelmenach. Ona liczy, że ja będę jednym z nich, ja mówię, że nic z tego. O co chodzi? Otóż ona liczy, że odejdzie przede mną, a ja chciałbym być pierwszy. Oczywiście mamy nadzieję, że długie lata wspólnego życia jeszcze przed nami. Niepokój, niepewność to dziwna ktoś powie, ale czujemy ją razem.

 

T jak TRAGEDIA

Aldona: Tragedia, bo nie wiem, co włożyć na siebie. Tragedia, bo nie widzi znowu nie widzi brudnej podłogi… Zakochani co rusz przeżywają tragedie, małe i duże. Małe to te, które szybko zapominamy, ale jeśli je zbagatelizujemy mogą nas przerosnąć i przelać czarę goryczy. Tragedią jest życie obok siebie, mijanie.

Marcin: Tragedią jest mój egoizm, ale ten zły. Bo jest dobry i zły egoizm. Ten dobry pozwala mi dbać o siebie, tak abym później mógł zadbać o Nią. O nasze relacje, naszą rodzinę. Zły? Co tu dużo gadać… potrafi ugasić nawet największe ognisko miłości.

 

Y jak YYYY NIE ROZUMIEM

Aldona: Podobno mężczyzna jest z Marsa, a kobieta z Wenus. Hm, no cóż, nie wiem, czy tak to poszło, ale NA PEWNO jesteśmy z dwóch światów. Ich logiczny, poukładany, zadaniowy. Nasz analizujący, przeżywający, emocjonalny, horyzontalny. Najbardziej lubię, kiedy te dwa światy zaczynają się uzupełniać i szanować, przyjmując inność kobiety i inność mężczyzny jak nieznany, który wart jest eksplorowania.

Marcin: yyyyy jak często nie rozumiem o co chodzi Aldonie. Naprawdę.

 

N jak NAPRAWIANIE

Aldona: Wolę naprawiać niż kupować nowe. Dzisiaj przyzwyczajeni jesteśmy do szybkiego reagowania, szybkiego życia, szybkiej wymiany stare na nowe. A jeśli czemuś trzeba poświęcić za dużo czasu, przeżywać trudności związane z naprawą i niewiadomą, bo przecież może się nie udać, łatwo nam to porzucić. Ile jest radochy, kiedy okaże się, że coś, może miłość, może relacja, może problem, który bardzo mnie uwierał dało się naprawić.

Marcin: Chyba prawie każdy z nas widział już zdjęcie, na którym starsze małżeństwo idzie trzymając się za rękę, pytanie jak oni to robią, że są tak długo ze sobą, odpowiadają: Bo widzisz my jesteśmy z czasów kiedy zepsutą pralkę się naprawiało, a nie wyrzucało. Lubię ten przykład. Jest prosty i piękny zarazem. Ile to już zakrętów było w naszym życiu. A ile jeszcze przed nami. Najważniejsze, aby chciało nam się chcieć. Abyśmy znajdowali w sobie odrobinę nadziei, że i tym razem uda się naprawić nasze relacje. Do tego jednak potrzeba odwagi, otwartości, uważności i czasu nawzajem dla siebie.

 

K jak KONFLIKT/ KŁÓTNIA / KRUCHOŚĆ

Aldona: Kłótnie uświadamiają mi, jak nasza relacja jest krucha, jak łatwo można zranić słowem, jak szybko można „zamknąć” drugą osobę, jak łatwo przekreślić dobry czas, czułość. Kłótnia i domaganie się swojego, które nakręca się za każdym wypowiedzianym w złości słowem to jak zburzenie fragmentu misternie układanej budowli. Nie warto, szkoda czasu… ale dlaczego ciągle trzeba sobie o tym przypominać. Nie warto, a mimo tego, ciągle dajemy się nabrać tej chwilowej pokusie zwycięstwa.

Marcin: Kłótnia też potrafi być dobra. Jeśli się jeszcze kłócimy to znaczy, że nam na sobie zależy. Chyba bym się załamał, gdyby Aldona przestała się ze mną kłócić. Gdyby zamilkła. Zresztą nie lubię jak się kłócimy, a ona milczy. Kłótnia jest początkiem konfliktu. Ten jednak dobrze przeżyty może być dobry. Mam wrażenie, że życie w małżeństwie przypomina czasami trochę zabawę na plaży dwoje kochających się ludzi. Wspólnie budują zamek, który raz po raz niszczy fala. Jednak oni się nie załamują i zaczynają odbudowę. Jednak za każdym razem znajdują sposób, aby go wzmocnić, uchronić przed kolejnym „kataklizmem”. No, chyba, że za którymś razem przerywają wspólną zabawę i zaczynają szukać już osobno innego zajęcia. I tak się zdarza. Bo miłość jest krucha. Trzeba na nią chuchać i dbać o nią na różnych płaszczyznach.

 

I jak INTERES / IMAGINACJA / ISKRA  

Aldona i Marcin: Mamy interes w miłości. Ona napędza nas do tego, że ciągle nam się chce. Ta iskra, ten płomień, to wyobrażenie, ta niewiadoma…

 

I to byłoby tyle 🙂 Kochani bez względu jak jest, życzymy Wam pięknych dni – Walentynek każdego dnia, bo to co nas najbardziej napędza to MIŁOŚĆ. Kochajcie się i róbcie co chcecie 🙂

 

Aldona i Marcin Dybuk

Warto budować relacje

Nasi Przyjaciele w lipcu ubiegłego roku wyjechali za pracą z Gdańska do Austrii, do małej miejscowości tuż za granicą z Niemcami. Pomyśleliśmy wtedy – Cholera! Kolejni super ludzie z naszego życia, którzy wyjeżdżają. Nie było nam to w smak.

 

Tak jakoś poukładało się nasze życie, że wielu ludzi, z którymi lubimy spędzać czas, mieszka daleko od nas (na szczęście nie wszyscy). W Rzymie, Londynie, Rotterdamie, Berlinie, Pradze itd.

Ania i Janek wyjeżdżając zapraszali nas do siebie. Pierwszy termin przypadał na jesień tego samego roku. Nie za bardzo wierzyłem (Marcin), że się uda. I tak się stało. Zabrakło czasu. Ale nie chcieliśmy się poddać. Zaplanowaliśmy wyjazd na ferie. Ostatni raz na nartach byliśmy trzy lata temu. To była świetna okazja, aby połączyć jedno z drugim. Białe szaleństwo i spotkanie z ludźmi, z którymi lubimy spędzać czas.

 

Cieszyliśmy się na ich widok

Pod koniec stycznia zapakowaliśmy samochód sprzętem i wyruszyliśmy w drogę. Po 13 godzinach byliśmy na miejscu. Gospodarze przyjęli nas bardzo ciepło. W swoim stylu. Cieszyliśmy się na ich widok. Wspólny czas rozpoczęliśmy od kolacji, wina i rozmów. To tak, jak lubimy. Następnego dnia późnym rankiem zabraliśmy gospodarza i jazda na stok. W końcu po to przyjechaliśmy :). Janek zaproponował krótki kurs przypominający, jak się jeździ. Niby się tego nie zapomina, ale pierwsze zjazdy były pokraczne. Na szczęście pamięć mięśniowa szybko wróciła i mogliśmy szaleć, a Janek tylko korygował błędy.

 

Było zwyczajnie, było pięknie

Przez te wszystkie dni pogoda nas rozpieszczała. Słońce, słońce i jeszcze raz słońce. Do tego piękne, zapierające dech widoki. Kąpiele słoneczne na leżakach w knajpach na stoku okraszone rozmowami, byciem i budowaniem relacji. Było zwyczajnie, po prostu pięknie. Powoli.

Wieczorami planszówki i rozmowy, niekiedy żarliwe dyskusje przy winie. Tak się złożyło, że pierwszy czas naszego urlopu w Austrii przebiegał w cieniu tragedii na Nanga Parbat. Docierające z mediów informacje i wyczyn Polaków ratujących himalaistkę, a do tego napięcie wokół losu Tomasza Mackiewicza towarzyszyło nam prawie przez cały pobyt. I skłaniało do refleksji nad życiem, sensem, pasją i wyborami, których dokonujemy setki codziennie, od najmniejszych do tych, decydujących o naszej przyszłości. A wreszcie o otwarciu na zmianę, rozwoju.

 

Smakowanie życia

Wyjazd na narty kojarzy się z codziennym uprawianiem tej dyscypliny i wczesnym wstawaniem, żeby wykorzystać ten czas możliwie najlepiej. My jakby wbrew temu, mieliśmy ochotę na smakowanie życia. To zachęcało nas do swobodnej zmiany planów. I tak jednego dnia zamiast korzystać z austriackich nartostrad, woleliśmy się wyspać, spędzić czas z gospodarzami i zobaczyć najmniejsze miasto w Austrii – Rattenberg. Odwiedzić znajomego zakonnika, który mieszkał po stronie niemieckiej w pięknym, karmelitańskim klasztorze. Zjeść wspólnie obiad z regionalnych dań.

Relaks to mało powiedziane

Mamy wrażenie, że plan układał się sam, a my tylko „graliśmy” główne role, podejmowane z otwartością. Tak było, kiedy pozwoliliśmy naszym dzieciom oderwać się od nas, by mogli ruszyć swoimi ścieżkami na narty. My spędzaliśmy ten czas razem. Trochę jazdy, trochę rozmów. Przecież jest tyle tematów do przegadania. Tak było, kiedy rezygnując z powolnego poranka, w zupełnie zmienionym składzie ruszyliśmy na wyratrakowane stoki. Każdy, kto jeździ na nartach wie, co to znaczy. Twardy, szybki śnieg pozwala rozpędzić się lub poćwiczyć technikę. Góra, dół, góra, dół. A na wyciągu rozmowy na różne tematy: o pracy, rodzinie, o tym jak żyje się na emigracji itd. Bajka. Ja (Aldona) wybrałam kilometrowy trening i kąpiele słoneczne, ale w miejscowym aquaparku. Relaks to mało powiedziane! To taki czas z samym sobą, który potrzebny jest nam jak tlen do życia, a ja wyjątkowo rzadko i mało go sobie daruję. Raczej rozmieniam na drobne, rozdaję.

 

My w tym czasie, ponownie kąpiąc się w słońcu cieszyliśmy się jazdą. Tym razem wróciliśmy szybciej do domu. Zjedliśmy małe co nie co i w pełnym składzie wyruszyliśmy na pobliskie wzgórze, gdzie stała piękna, mała kapliczka. Tam, siedząc na ławce raczyliśmy się pięknymi widokami i promieniami słońca, które nas rozpieszczały. Pogoda była niezwykła, bo słoneczna, co o tej porze roku w Austrii nie jest wcale takie oczywiste. Cztery dni jeździliśmy na nartach i były to cztery dni w słońcu.

Janek nawet stwierdził, że jak będzie chciał wziąć tygodniowy urlop na narty to zaprosi nas do nas, bo jesteśmy gwarantem pięknej, słonecznej pogody. Nie mamy nic przeciwko temu 🙂

Nadszedł czas rozstania i powrotnej drogi przez Berlin do Gdańska. W stolicy Niemiec mieszkają nasi starzy dobrzy znajomi, z którymi znamy się ponad 20 lat. Byliśmy kiedyś nawet sąsiadami, a nasi najstarsi chłopcy bawili się od najmłodszych lat. W planie była tylko kawa, ale rozmowa tak dobrze się kleiła, że żal było wyjeżdżać tak szybko. Zostaliśmy na noc.

 

Nietypowe spotkanie

Może to zabrzmi śmiesznie, ale spotkania z przyjaciółmi, z odległych miejsc, zaskakiwały nas nawet na autostradzie, kiedy przed bramkami opłat zauważył nas przyjaciel jadący przed nami. Aldona zobaczyła jadącego forda gallaxy i „zatęskniła” za nim (kiedyś takie mieliśmy). Jakie było nasze zdziwienie, kiedy w środku zobaczyliśmy przyjaciela. Po chwili staliśmy na parkingu, na poboczu autostrady i rozmawialiśmy. Jaki mały ten świat 🙂

 

Po co o tym piszemy?

Ktoś może zapytać dlaczego o tym wszystkim piszemy? Przecież nie wydarzyło się podczas tego urlopu nic nadzwyczajnego. No właśnie… dlaczego? To był dla nas niezwykły czas, bo spędziliśmy go z bliskimi ludźmi. Nigdzie się nie spieszyliśmy. Mogliśmy spokojnie porozmawiać, podzielić się tym, co dzieje się ważnego w życiu. Stworzyliśmy warunki do szczerych, niekiedy głębokich rozmów. Dokładaliśmy kolejne kamyki do budowli, która nazywa się relacje. I nie dotyczyły tylko tych, których spotkaliśmy, czy odwiedziliśmy, ale także nas samych – naszej rodziny.

Kiedy przyjechaliśmy do Austrii Ania zapytała nas, co planujemy robić? Odpowiedziałem, że chcemy trochę pojeździć na nartach i pobyć z nimi. Zaśmiała się, chyba niedowierzając, że narty nie są najważniejsze. A tak było. Cieszyliśmy się przede wszystkim spotkaniem, bo na co dzień tak często biegniemy. Ostatnio coraz częściej dochodzimy do wniosku, że to co najważniejsze nas omija.

 

Tak szybko odchodzimy!

Pod koniec 2017 roku podczas jednej z naszych rozmów stwierdziliśmy, że jednym z naszych największych marzeń jest spotkanie z drugim człowiekiem, budowanie relacji.  Ale nie takim na chwilę, w pośpiechu, w międzyczasie. Chcemy delektować się obecnością drugiej osoby. Kochać ludzi, bo przecież tak szybko odchodzą. Tak szybko odchodzimy!

 

Aldona i Marcin Dybuk

 

Ps. Sympatyczna tradycja

W Austrii po narodzinach w oknach szczęśliwi rodzice ogłaszają światu, że ich rodzina się powiększyła. Robią to w ten nietypowy sposób. Na prześcieradle podają imię dziecka, datę narodzin, wagę, wzrost. Najczęściej prześcieradłu z danymi towarzyszy bocian, ale widzieliśmy też dinozaura. Sympatyczna tradycja.

 

 

Tak rozumiem Tomasza Mackiewicza

To nie jest tekst, który ocenia. Nie mam do tego prawa. To jest próba zmierzenia się ze smutkiem, który mi towarzyszy od chwili kiedy dowiedziałem się, że akcja ratunkowa została przerwana. To jest tekst o tym co „gra” w sercu, które przeżywa ciężkie chwile.

 

Tomasza Mackiewicza nie znałem. Pierwszy raz usłyszałem o nim kilka tygodni temu. A dokładnie to przeczytałem w książce Adama Bieleckiego (świetnej zresztą) „Spod zamarzniętych powiek”. Autor pisał o nim i Elizabeth Revol, których spotkał w obozie pod Nanga Parbat. Polsko-Francuska para szykowała się do wejścia na szczyt. Wtedy to była nieudana próba.

 

Trudno się pozbierać

Drugi raz usłyszałem o nim wtedy, kiedy usłyszała większość z nas. Kiedy rozpoczęła się akcja ratunkowa. Elizabeth Revol i Tomasz Mackiewicza tym razem zdobyli szczyt Nanga Parbat. Niestety, podczas zejścia z góry okazało się, że są poważne problemy i niezbędna jest pomoc. Od niedzieli, kiedy już wszyscy wiedzieli, że Adam Bielecki i Denis Urubko uratowali Francuzkę, a Tomek został pod szczytem nie mogę się pozbierać. To wtedy czytając relację za relacją dowiedziałem się, że Mackiewicz w przeszłości był uzależniony od heroiny, że leczył się w Monarze. Pokonał śmierć. Założył rodzinę. Został ojcem.

 

Dlaczego tyle ryzykował?

Pełen smutku czytałem niektóre komentarze pod relacjami w mediach społecznościowych. Że nieodpowiedzialny, że wariat, że osierocił dzieci itd. Jako ojciec trójki dzieci, który stara się ŻYĆ na pełnej petardzie rozumiałem decyzję Tomka. Czułem całym sobą, że chyba wiem dlaczego dokonywał właśnie takich wyborów. Dlaczego chciał zdobyć Nangan Parbat. Dlaczego tyle ryzykował…

Nie chcę nikogo oceniać. Nie mam do tego prawa. Ale chcę się podzielić tym co „gra” mi w sercu. Tomkowi czegoś w życiu brakowało, skoro sięgnął po narkotyki. Może dobrej relacji z ojcem, a może miłości. Nie wiem. Ćpał. Kiedy już uporał się z narkotykami zacząć ćpać życie. Potrzebował  tego. Tak ja to rozumiem i tak czuję.

 

Traciłem kontrolę nad życiem

W ostatnich miesiącach przeżywałem trudny czas. Traciłem kontrolę nad życiem. To stres i zmęczenie przejął nad nim władzę. Bywały dni, kiedy miałem trudności ze zrobieniem czegoś, co jeszcze jakiś czas temu było dla mnie proste. Chwilami miałem wrażenie, że umieram. Tracę to, co najcenniejsze. Leżałem na łóżku i tępo wpatrywałem się w sufit. Naprawdę chwilami bałem się, że się z tego nie wygrzebię.

Wiedziałem, że muszę coś zrobić. Odpocząć po cholernie ciężkim 2017 roku. Pełnym sukcesów, którymi nawet nie potrafiłem się cieszyć. Przygnębienie zabierało mi wszystko. Ogarniała mnie ciemność.

 

Walka o siebie

Przez cały czas obok mnie była Aldona, która próbowała pomóc. I to Jej decyzja była przełomowa. Kupiła bilety lotnicze do Rzymu i zaraz po Nowym Roku pojechaliśmy do Przyjaciela, który mieszka i pracuje w Wiecznym Mieście. Tam, przez cztery dni łapałem okruchy równowagi. Znowu zacząłem cieszyć się zwykłymi rzeczami. Spotkaniem z drugim człowiekiem, rozmową, spacerem nad morzem, dobrym jedzeniem. Po powrocie do domu „przytrafiło” mi się zwolnienie. Rehabilitacja trwała.

 

Zacząłem się ruszać. Długie spacery z psem. Dużo samotności i rozmyślań, co dalej. Nie wiedziałem, w którym kierunku to zmierza. Bałem się, że mogę utracić to, co najcenniejsze.

 

Wyjechałem na obóz triathlonowy. Pierwszy raz w życiu. Codziennie trzy treningi. Ruch, zmęczenie i ciężka praca „przewietrzyły” głowę. Kolejny element, który sprawił, że zacząłem wracać do żywych.

 

Powrót do pracy i bardzo dużo obowiązków. Nadrabianie tego, co najważniejsze, bo na resztę brakowało czasu. Przede mną był jeszcze rodzinny urlop. Razem z Aldonką, Mają i Kajetanem wspólny wyjazd do Austrii. Do Przyjaciół. Narty, na których nie byłem od trzech lat, był kolejnym etapem walki o powrót do równowagi.

 

Żyć na pełnej petardzie

To właśnie tutaj dotarła do nas informacja o tym, co dzieje się pod Nangan Parbat. To tutaj, w górach poczułem przejmujący smutek i ból po informacji, że nie udało się uratować Tomasza Mackiewicza. Człowieka, który wyrwał się śmierci, aby żyć na pełnej petardzie. Bo tak rozumiem jego chodzenie w góry. Jego walkę z Nangan Parbat.

Dyskutowaliśmy z Aldoną na temat tego, co się stało. Nie wiemy, jak wyglądało jego życie przed heroiną i po. Wierzę, że kochał najbliższych i kochał życie. A wiele wskazuje, że żył na pełnej petardzie. Czy mógł inaczej? Chyba nie. Potrafię sobie wyobrazić taki moment w jego życiu, kiedy czuł, że musi uciec w góry. W Himalaje. Że jeśli tego nie zrobi to „umrze”, nawet jeśli ciałem będzie przy najbliższych. Ucieczka przed śmiercią była jedynym wyjściem, aby móc wrócić i żyć z i dla najbliższych.

 

Aby nie być zgorzkniałym

Kiedy stres, przemęczenie odbierało mi to, co najważniejsze, kiedy naprawdę bałem  się śmierci i chciałem oddychać zastanawiałem się, co może przywrócić mi moje życie. Dziś wygląda na to, że wracam do równowagi. Układam puzzle. Chcę żyć na pełnej petardzie, bo wolę, aby najbliżsi zapamiętali mnie jako radosnego, dobrego człowieka, który żył, niż zgorzkniałego gościa, który tylko dużo mówi, a niewiele robi. Taki właśnie chyba też nie chciał być Tomasz Mackiewicz. Tak ja rozumiem, odbieram to, co wydarzyło się pod Nangan Parbat.

 

Marcin Dybuk

 

Raz na zawsze uporać się z wagą

Sylwester zakończył się dla mnie kacem. Ale nie tym najpopularniejszym, po alkoholu. Ale po obżarstwie. Gościliśmy u przyjaciół, którzy przygotowali smaczne jedzenie, my przynieśliśmy sery i inne smakołyki. Dużo kalorii. Rozmawialiśmy, oglądaliśmy zdjęcia z ich wyprawy w Himalaje i sięgaliśmy do półmisków z jedzeniem…

Rano, 1 stycznia czułem się strasznie ciężki. Kiedy wszedłem na wagę poczułem się jeszcze gorzej. 89,3 kg.

– Ja pierdziele… znowu waga się zepsuła – warknąłem pod nosem. Sprawdziłem baterie i jeszcze raz wszedłem. 89,3 i nie chce być inaczej. Od 15 października 2017 roku kiedy przebiegłem maraton w Budapeszcie i zakończyłem mój długi, sportowy sezon, 7-8 kilogramów więcej. I do tego magiczna granica 90 zbliżała się w zastraszającym tempie.

 

Ruszyć 4 litery

Czas coś z tym zrobić. Ale co skoro ciągle trwało roztrenowanie, a raczej przerwa w sportowych zmaganiach. Powodów takiej sytuacji było kilka, ale podaruje sobie szczegóły. Jedno co warto napisać, to że rozpocząłem pracę z fizjo, aby wyeliminować powracający przy zbyt intensywny treningu biegowym problem z kolanami i biodrami. A to oznaczało przerwę od biegania w nieokreślonym czasie.

Z drobną pomocą przyszedł, dosłownie mail od MKON-a. Gdzieś tam, kiedyś napisałem do Niego: Wyślij mi magnes. Kasę wpłaciłem i dostałem. To drugi magnes z „buźką” Marcina. Pierwszy pomógł połowicznie. Do zadeklarowanych do zrzucenia kilogramów zabrakło dwóch. „Przegrałem”, a kasę z 1 procenta przekazałem na Nidzicki Fundusz Lokalny. Teraz zamawiając magnes pomyślałem, że jak każdy kilogram jest w cenie i beko za nie płaci to czemu nie zgłosić się. Bez jakiejś większej motywacji.

Tak więc czytam sobie maila od MKON-a. Tam pytanie jak mi idzie. Sumarycznie ludziska, a wśród nich ja, zadeklarowaliśmy  893 kilogramy do zrzucenia. Kurna te liczby mnie prześladują. Postawić przecinek przed ostatnią liczbą i wychodzi 89,3. Tyle co u mnie na wadze 1 stycznia J To musi być znak – pomyślałem. Oczywiście żartuję. Odpisałem Smentorowi, że u mnie już więcej do zrzucenia. I takie tam usprawiedliwienia w stylu nie mogę biegać, bo fizjo i generalnie, że jest ciężko.

 

Najprościej, ale czy najłatwiej?

A on prosto z mostu: Nie możesz biegać to jeździj. Nie możesz jeździć – pływaj; nie możesz niczego – mniej jedz. Najprościej 😉

I napisał jeszcze, że wysłał naszywkę. Doszła po kilku dniach.

Tak więc czas było się ruszyć. Ustawić od nowa wcześniej funkcjonującą maszynę. O intensywnych treningach na razie nie ma mowy. Co można zrobić? – zacząłem główkować.

  1. W kuchni, w najbardziej widocznym miejscu, naprzeciwko lodówki napisałem wielkimi cyframi i literami cel. W dniu 44 urodzin mam ważyć 79,5 kg.

  2. Na lodówce magnes od MKON, a nawet dwa. To spojrzenie i mail „muszą” zadziałać – ha ha

  3. Inaczej się odżywiać. Tu z pomocą przyszły wskazówki trenera Tomasza Spaleniaka. Trzeba zmienić nawyki żywieniowe. Patrzeć co i kiedy się je. Na przykład na śniadanie zdrowe płatki zamiast kiełbaski itd. Elementów do poprawienia jest dużo. Regularne odżywianie i przede wszystkim nie dopuścić, aby być głodnym. Pierwsze zmiany pokazują, że to działa.

  4. Aktywność: Długie, godzinne spacery z psem, trenażer dwa trzy razy w tygodniu i tyle samo pływalnia. Na to mogę sobie na ten moment pozwolić. Z czasem dawka będzie zmieniana. Spacery zastąpi treningi biegowe itd.

  5. Wysypiać się… Nie chodzić przemęczonym, a skutki stresu minimalizować najbardziej jak się da. Kortyzol nie pomaga w trawieniu. Mało tego stres najczęściej próbujemy „zapić” lub „zajeść” tak jakby ta chwilowa poprawa nastroju miała rozwiązać główny problem. Mózg nas pięknie oszukuję, a my dajemy się nabierać.

  6. Obserwować siebie. Co szkodzi, a co pomaga.

  7. Publiczna deklaracja też będzie dodatkową motywacją. Oby tylko nie przemotywowała, bo to jeszcze bardziej niebezpieczne…

  8. Pewnie niebawem dojdą kolejne punkty…

     

Z takimi postanowienia wziąłem się do roboty. Przyznam, że rozkręcam się powoli. Bardziej jak stara, wysłużona lokomotywa niż pendolino, ale „jadę” do przodu. A to najważniejsze. Obecna waga to 88,1 kg, czyli 1,2 w dół. Niebawem powinienem trochę przyspieszyć. Fizjo pozwoliła pobiegać. Na razie do 5 km, ale to już coś. Pływanie, trenażer i dbanie o siebie będzie przynosiło efekty.

 

Po co chcesz to zrobić?

W chwilach kryzysowych kiedy głód słodyczy się odzywa zadaje sobie pytanie, które usłyszałem od Jurka Górskiego: Po co chcesz to zrobić? Co ci to ma dać?

Fakt problemu to nie rozwiąże, wręcz przeciwnie, jak wejdę na wagę będę czuł się gorzej. A każdy, nawet pół kilogramowy sukces przybliża do celu i dodatkowo poprawia nastrój. Bo to teraz jest dla mnie bardzo ważne, ważniejsze niż waga. Ostatnie miesiące, rok zharatały mi czachę (ale to temat na inny wpis, może kiedyś będę gotowy) Teraz mam cel. I chyba to co najważniejsze, najcenniejsze, to to, że wypływa on z wnętrza mnie. Potrzebuję tego i kieruje się przede wszystkim własnymi pragnieniami. Robię to dla siebie. Nie interesuje mnie co powiedzą, napiszą inni. Odcinam się od tego całego zgiełku, zamieszania. Idę małymi krokami ku równowadze. Także tej wagowej… To też ma pomóc złamać 40 minut w biegu na 10 kilometrów. Ale to ma być skutek uboczny całej tej walki, a raczej przemiany.

 

Marcin Dybuk

 

 

 

To był dobry, 2017 rok. Było jednak, ale…

Takiego roku jeszcze w życiu nie miałem. Na każdym polu. Rodzinnym, zawodowym i sportowym. Działo się tyle, że czasami nawet nie zauważałem co właśnie się wydarzyło. Szaleństwo. Niebezpieczne i uzależniające.

Trudno się pisze takie teksty. Człowiek stara się balansować między pychą, a fałszywą skromnością. Ktoś powie, to po co to robić? I taka pokusa jest. Było, minęło i idziemy do przodu. Jednak potrzebna jest mi realna ocena tego co się wydarzyło. Spojrzenie na ciężko pracę, którą wykonałem, bo to daje kopa do kolejnej, a przede mną ważne decyzje. W Wigilię od Majki usłyszałem słowa, które dały mi więcej energii i chęci do dalszej pracy niż wszystkie wcześniejsze sukcesy. Ale po kolei…

 

Dobra współpraca

Rok 2017 rozpocząłem od pierwszej długoterminowej współpracy z trenerem. Tomek Spaleniak okazał się osobą wymagającą, ale potrafiącą wsłuchać się w mojej potrzeby. Jak trzeba było to podkręcaliśmy śrubę, a jak musiałem zluzować, to luzowaliśmy. Postawiłem sobie dwa cele na ten rok. Debiut w Ironman 70.3 Gdynia z czasem poniżej 5:30. Drugi to życiówka w maratonie. Dotychczasowa 3:45. Wybór padł na Budapeszt. Gdybym wiedział…

W pierwszym okresie współpracy, która dokładnie rozpoczęła się 1 grudnia 2016 roku postawiliśmy na pływanie i bieganie. W obu dyscyplinach zanotowałem progres. Jednak to w bieganiu poprawiłem się najbardziej. Rok zaczynałem z czasem 43:49 na 10 km podczas Biegu Urodzinowego w Gdyni, co było nową życiówką, a skończyłem z 40:58 we wrześniowym Biegu Westerplatte. Było jeszcze trochę czasu, aby w listopadzie powalczyć o złamanie 40 minut. Jednak nie dałem rady. Zabrakło siły. Głowa nie wytrzymała. Sezon okazał się długi i męczący. Połączyć musiałem obowiązki rodzinne. W domu troje nastolatków, z czego jeden z nich to maturzysta. Działo się. Stres towarzyszył chyba wszystkim.

Obowiązki zawodowe. Budżet do zrealizowania w Radiu Gdańsk wysoki.  Problemów nie brakowało. Rotacje w zespole, trudności z utrzymaniem dotychczasowego kierunku nie pomagały. Końcowy wynik najlepszy w mojej sześcioletniej historii w rozgłośni. Pierwsze miejsce wśród 17 państwowych rozgłośni utrzymany z przewagą.

 

Dużo, za dużo pracy

Obowiązki sportowo-zawodowe. Współorganizacja Triathlon Energy, Duathlon Energy i Biegu Farmera. Imprezy starowały w maju, a kończyły się we wrześniu. Zorganizowanie ich to prawdziwy ultramarathon. Czytałem, słuchałem opinii na temat naszych imprez i się cieszyłem. Ale także padałem ze zmęczenia na twarz.

I kiedy już myślałem, że nadchodzi odpoczynek zaangażowaliśmy się w projekt

 

„Zażyj wolności”

Ambasadorem został Jerzy Górski. Zorganizowanie ekipy kilku edukatorów, którzy w czterech szkołach pilotażowo rozmawiali z młodzieżą gimnazjalną lub licealną na temat uzależnień. Ale także spotkania z nauczycielami i rodzicami. Przygotowanie strony www, aplikacji, mobilnego punktu konsultacyjnego, gazety. Długo można wymieniać. Ale udało się. Pokazy filmu „Najlepszy” z udziałem Jurka Górskiego to była prawdziwa emocjonalna bomba atomowa. Działo się tak dużo, że trudno to opisywać. W relacjach rodzic – dziecko pękały mury. I o to chodziło, bo najważniejsze są relacje pomiędzy dziećmi, a rodzicami. Podejmując się z Aldoną projektu wyznawaliśmy zasadę, że uzależnienia od czegokolwiek, a szczególnie substancji szkodliwych to czubek góry lodowej. Pytanie co działo się wcześniej w relacjach między poszczególnymi osobami. „To nie media cyfrowe niszczą więzi, to więzi, które są zniszczone bądź nadwątlone sprawiają, że pozostaje przestrzeń na obce dziecku bycie online” – przekonuje profesor Maciej Dębski, socjolog, adiunkt w Instytucie Filozofii, Socjologii i Dziennikarstwa Uniwersytetu Gdańskiego.

To był, jest projekt dzięki, któremu dużo się dowiedzieliśmy, ale także pokazał nam, że droga, którą wybraliśmy wychowując dzieci jest dobra. Nie jesteśmy doskonali, oj nie, ale staramy się poświęcać dzieciom czas i rozmawiać z nimi. Efekt? To one dziś, kiedy są już nastolatkami przychodzą w ważnych dla nich momentach z nami porozmawiać.

Wracając jednak do sportu. Zacznę od tyłu. Od startu w Budapeszt Maraton. Cel był wybiegać nową życiówkę. Poniżej 3:45. Przygotowania przez cały rok przebiegały dobrze i wiele wskazywało, że uda się złamać 3:30. Byłem dobrze przygotowany do startu w Budapeszcie. Dzień wcześniej na Hawajach w Kona Marcin Konieczny został mistrzem świata w kategorii wiekowej 45-49 w Ironman. Po zawodach zapytałem go w jakim czasie przebiegł maraton. 3:18 napisał. Wtedy też pomyślałem sobie, że zaryzykuję i będę biegł na ten sam czas.

 

Być jak mistrz świata

Z takim hasłem biegłem. Wszystko dobrze przebiegało do 26 kilometra. Wtedy jednak zaczęło się piekło. Październikowa temperatura z minuty na minutę rosła. Zamiast około 20 w początkowej fazie zrobiło się ponad 30 stopni Celsjusza. Do tego bieg nad rzeka, a co za tym idzie duża wilgotność. Zaczęły się schody. Tempo zaczęło pikować w dół, niczym zestrzelony samolot. Nie pomagały żadne zaklęcia, sposoby na pobudzenie. Stopy, dosłownie paliły. Za metą zrzuciłem buty z nóg. Pierwsza raz w życiu na zawodach zacząłem iść. Dwa razy. Dół totalny na 30 którymś kilometrze, kiedy pejsy na 3:30 mnie wyprzedziły. Udało mi się z nimi biec tylko chwilę. Później zaczęła się walka o to, aby zmieścić się w 3:40, bo o 3:30 mogłem zapomnieć. Ostatnie trzy kilometry to zmuszanie się do wysiłku i zniechęcenie. Marzyłem o mecie i zimnej wodzie. Na 42 kilometry jedna, tragiczna kurtyna, woda w bufetach nawet co 5-6 km!!! i do tego ciepła, zero lodu a z nieba ukrop. Na metę wbiegłem z czasem 3:38 z dużym hakiem. Miałem problem, aby dojść do cienia i paść na trawę. Nie udało się złamać magicznej granicy 3:30, ale jestem usatysfakcjonowany bo życiówka poprawiona o ponad 6 minut… Pocieszałem się? Nie. Z czasem doceniłem ten bieg, a był on najlepszy w moim wykonaniu. Aby dotrzeć do mety i to z rekordem musiałem wielokrotnie pokonać sam siebie. A to już coś.

 

Czy warto było?

Po maratonie w Budapeszcie odpuściłem trenowanie. Rozpocząłem roztrenowanie, które trwa do dzisiaj. Niestety i stety. Muszę odpocząć, bo rok 2017 mimo, że bardzo dobry to był także bardzo męczący. Jak nigdy. Za dużo na głowie. Cena z to wszystko wysoka. Zmęczenie, zniechęcenie, a chwilami bezradność. Czy warto było, ktoś zapyta. Nie wiem. Odpowiedź na to pytanie też przyjdzie z czasem. Jeśli tylko uda się wyciągnąć wnioski i nie popełnić tych samych błędów w roku 2018 i kolejnych to będę mógł powiedzieć, że warto było.

 

Marcin Dybuk Tata_da_Radę

 

Ps. I jeszcze jedno sportowe podsumowanie. A dokładnie startów w roku 2016 i 2017 na dystansie olimpijskim w Warszawie.

1500 metrów pływania: 36:14 (2016) i 31:50 (2017)

40 km na rowerze: 1:15:14 (2016) i 1:10:44 (2017)

10 km biegu: 50:42 (2016) i 47:44 (2017)

Suma: 2:49:38 (2016) i 2:36:19 (2017) co daje 13 minut i 19 sekund różnicy rok do roku.

 

 

A Ty kiedy ostatni raz zabrałeś Ją na randkę?

Poznajemy dziewczynę. Podoba nam się. Umawiamy na randkę. Spotykamy nawet codziennie. Chodzimy do kina, teatru, na spacery. Rozmawiamy godzinami. W końcu  pobieramy się. Jest super, ale z czasem coś się zmienia. Ogień przygasa i…

Przed laty usłyszałem do Przyjaciela:
– A Ty kiedy ostatni raz dałeś Aldonie kwiaty?
– Nie pamiętam – odpowiedziałem zmieszany po chwili zastanowienia.

Innym razem znajomy kapłan zapytał mnie czy moja żona od ślubu bardzo się zmieniła.

– Jest brzydsza, marudzi, zatruwa Ci życie itd? – dopytywał ksiądz.
– Nie – odpowiedziałem.
– A kiedy ostatni raz byliście na randce? – kontynuował.
– Hmm

 

Miłość nie karmi się tylko obecnością

No właśnie. Ilu z nas tak odpowiedziałoby na to lub podobne pytanie. Jakoś tak się dzieje nie raz, że wydaje nam się, iż po ślubie to już nie musimy zabiegać o względy ukochanej osoby. Że miłość będzie karmić się obecnością. A tak niestety, nie jest. Ktoś mógłby powiedzieć szkoda. Wtedy życie byłoby łatwiejsze. Czy faktycznie? Byłoby nudniejsze. Jest coś niesamowitego w spotkaniu z drugim człowiekiem. W chodzeniu na randki także po ślubie.

Jeśli ktoś już zapomniał czym ona jest to korzystając z najczęściej wykorzystywanych „pomocników” w momencie niewiedzy, wujka Google i cioci Wikipedii, przypominam:

Randka to spotkanie dwóch osób mające na celu nawiązanie lub rozwinięcie znajomości, inicjowane z zamiarem stworzenia lub umocnienia relacji emocjonalnych pomiędzy uczestniczącymi w randce osobami. Nieodłącznymi elementami są: adoracja, wymiana informacji na swój temat oraz określenie oczekiwań w stosunku do partnera. Randka polegać może na wspólnym wyjściu do restauracji, pubu, kina, teatru, spacerze, wyjściu  na lodowisko itp. Zależy to od wyboru i upodobań partnera.

Zapominamy o spotkaniu

Tyle najpopularniejsze w XXI wieku źródła informacji. Niby takie oczywiste, a jednak o tym zapominamy. Zapominamy o spotkaniu. Zauważeniu siebie, wzajemnych potrzeb. O rozwijaniu znajomości. Także po ślubie, a może przede wszystkim po. Tylko znając dobrze drugą osobę jesteśmy w stanie dobrze rozeznać jej potrzeby. Pomóc jej się realizować. Dojrzewać.

Randka to wymiana informacji na swój temat. Bo choćbym nie wiem jak długo rozmawiał z Aldoną, to nigdy nie jestem w stanie poznać jej do końca. Mało tego, zmieniamy się i jeśli nie rozmawiamy, to możemy nawet tej zmiany nie zauważyć. A rozmowa służy, podobnie jak randka, umocnieniu relacji, także emocjonalnych.

Czy znacie kogoś, kto w dniu ślubu powiedziałby, że nie chce żyć z tą drugą osobą, aż do końca swych dni. Być z nią szczęśliwym, spełniać jej i swoje marzenia.

Ja nie. Znam za to pary, po których pozostały zgliszcza lub temperatura ich związku bliższa jest lodom niż gorącej czekoladzie.

Jak mogłaś nie dostrzec bohatera?

Randka to adoracja. A ta powinna towarzyszyć nam nie tylko przed ślubem lub kiedy mamy ochotę. Powinna być wpisana w codzienność. Nie jest to łatwe. Szczególnie kiedy głowę mamy zawaloną licznymi obowiązkami. Ciągle się uczę dostrzegać piękno Aldony. To zewnętrzne i to wewnętrzne. I ciągle zdarza mi się powiedzieć coś co jest nie na miejscu, co ją zaboli. I w tym przypadku działa to w drugą stronę. Kilka dni temu Aldona wyjechała na dzień. Postanowiłem wykorzystać go na zrobienie kilku rzeczy w kuchni: naprawienie szuflady, drzwiczek od szafki itp. Jak uporałem się z zadaniem byłe zadowolony z siebie. Liczyłem, że i Aldona dostrzeże mój trud. Niestety, jak wróciła do domu uszło to jej uwadze. Oczywiście przy najbliższej okazji wypomniałem jej to. „Jak mogłaś nie dostrzec bohatera w swoim domu”?

Nadal nie dostrzegała. Zaatakowana zauważyła, że coś źle zrobiłem wobec niej. Oburzenie narastało. A wystarczyło tylko schować dumę do kieszeni, podejść, przytulić i obrócić to w żart. Ale gdzie, tak przecież nie robi bohater domu. Poświęcił tyle czasu to teraz musi być dostrzeżony. Czy, aby na pewno?

 

Uczymy się całe życie i głupi umieramy

Dostrzegania potrzeb, wrażliwości uczymy się całe życie. Jeśli to robimy to jesteśmy na dobrej drodze. Gorzej jeśli koncentrujemy się tylko na swoich potrzebach i nie dostrzegamy tych drugiej osoby. Wtedy grozi nam niebezpieczeństwo, że ognisko naszej miłości będzie przygasać, aż w końcu zgaśnie. Czy unikniemy takiej sytuacji zależy od nas. Tak więc pozwolę sobie zapytać:

 

A Ty kiedy ostatni raz dałeś żonie kwiaty? Kiedy ostatni raz zaprosiłeś ją na randkę?

Marcin Dybuk