Jak Majka „najadła” się pozytywnej energii

Nie sposób nie kochać Włoch. One działają jak narkotyk. Gdy już raz do nich zawitasz, nie możesz im się oprzeć i musisz jeszcze raz je odwiedzić. I ja nie zdołałam się im oprzeć. Wróciłam do nich i jak zawsze zachwycałam się ich pięknem.

 

Przez pierwsze niecałe trzy dni pogoda nam nie dopisywała. Była śnieżyca. Nie było radości z jeżdżenia, a zamiast tego walczyłeś z muldami, zimnem i śniegiem. Aż pewnego razu, zjeżdżając ze stoku, by podjechać do karczmy, ujrzałam słońce. Na jego widok zaczęłam podskakiwać ze szczęścia, dziękowałam Bogu. Tylko trochę chmury ustąpiły słońcu, ale to mi wystarczało. Później pogoda była zmienna. Tak naprawdę dopiero wychodząc z karczmy, słońce zaświeciło pełną mocą. Nareszcie! Dobrze, że zmieniliśmy zdanie i nie wracaliśmy wcześniej niż o 16 do apartamentu. Reszta dnia była super, bo w końcu mogliśmy poszaleć i pojeździć na czerwonych szlakach .

 

Nazajutrz pojechaliśmy na Alpe Cermis. Włoska lampa, szlaki, ludzie… to wszystko zapewniało szczęście. Na końcu zjechaliśmy całą grupą czerwoną trasą Olimpia 3. Wrażenie niesamowite. Świetnie się jedzie z tymi wszystkimi osobami, z którymi pojechaliśmy do Włoch. A było nas 60 osób. Potem minął czwartek. A w piątek zawody! Zajęłam trzecie miejsce w kategorii juniorek! Wielkie zdziwienie, ale też radość.

 

Po południu niestety, mama już poszła, bo była zmęczona. Lecz my – Kaj, tata i ja – zostaliśmy i nawet zjechaliśmy czarnym szlakiem! Ja trochę mozolnie… ale jednak! Była też pewna chwila… Pod koniec zjazdu, zauważyliśmy w karczmie ludzi z naszej grupy, więc się przysiedliśmy. Zamówiłam czekoladę (jak zawsze), przymknęłam oczy i… poczułam się szczęśliwa. Lampa, prawdziwa włoska czekolada, przyjaciele to wszystko sprawiło, że… było cudownie! Ostatni zjazd na nartach roku wśród tych ludzi też się udał. Moje serce przepełniała radość. Żałowałam tylko, że nie ma mamy i Dawida. Piątkowy wieczór wspominam do teraz. Ten nieustający śmiech, żarty, coś pięknego. Sobota z resztą była podobna. Pełna radości. Żal mi było wyjeżdżać. To był niezapomniany tydzień. Tylko dziękować Bogu. Kiedy wróciłam, powiedziałam: na wyjeździe „najadłam” się pozytywnej energii.

 

Teraz pozostaje mi tylko powiedzieć – Bóg jest wielki… wszechmogący.

 

Maja

Pozdrawiamy Justynę Kowalczyk, zamiast krytykować

Niektórzy Polacy, to dziady! Justyna Kowalczyk w pierwszym starcie na Igrzyskach Olimpijskich w Soczi zajmuje szóste miejsce i nagle odzywają się liczni krytycy. Zamiast wspierać zawodniczkę zawodzą, choć pewnie nigdy nie przebiegli na nartach nawet kilku kilometrów. My, razem z Aldoną nagraliśmy dla Justyny krótkie pozdrowienia z Alpe Cermis. Miejscu, gdzie pokazuje jak wspaniałym jest sportowcem.

 

Środa 12 luty 2014 roku. Jedziemy z Aldoną, Majką i Kajetanem na narty do Alpe Cermis. Tego samego miejsca gdzie Justyna Kowalczyk w ostatnim wyściugu Tour de Ski wbiegała po trasie, po której w normalnych warunkach narciarze zjeżdżają. Jesteśmy podekscytowani. Zobaczyć to miejsce. Wyobrazić sobie jak dzielna góralka wbiega na górę i wygrywa, raz, drugi i trzeci mordercze zawody. Jest w tym coś niesamowitego. Już sam zjazd, nisko na nogach, daje popalić. Mięśnie czworogłowe pieką jak cholera. A kiedy musiałem podejść pod górę kilka metrów, bo któreś z dzieci zgubiło kije, jeszcze bardziej zrozumiałem na jaki morderczy wysiłek decydyje się nie tylko Justyna, ale wszystkie zawodniczki, które kończą zawody na górze Alpe Cermis.

 

I wtedy poczułem złość. Jakim trzeba być dziadem, aby krytykować Kowalczyk za zajęcie szóstego miejsca w pierwszym jej starcie podczas Igrzysk Olimpijskich w Soczi. Ciekawy jestem, czy wszyscy Ci mądralińscy chociaż raz zdecydowali się na taki wysiłek? My w dniu poprzedzającym start Justyny na 10 km w stylu klasycznym nagraliśmy na Alpe Cermis krótkie POZDROWIENIA dla Justyny Kowalczyk.

 

Pozdrowienia Justyna

 

Nie wiedzieliśmy, że następnego dnia zdobędzie złoto. Osobiście liczyłem na medal. Powiedziałem sobie, że jak go zdobędzie, to ja jeszcze tego samego dnia zamienię narty zjazdowe na biegówki i w pobliskim Lago, na stadionie przebignę kilka kilometrów. Tak też się stało. Miałem podwójną satysfakcję bieć w padającym gęsto śniegu wśród Włochów, którzy w przeciwieństwie do mnie, nie mieli tego dnia takich powodów do radości. Ale przyznać muszę obiekty to mają piękne. Tym bardziej doceniam naszą Kowalczyk, która mogła w przeszłości tylko pomarzyć o takich warunkach treningu. W czwartek, 13 lutego 2014 roku, wieczorem na stadionie spotkałem licznych narciarzy. Od tych najmłodsyzch, kilku letnich, do najstarszych. Wszyscy czerpali radość z biegania. I ja byłem wśród nich. To co było jednak najfajniejsze, oprócz zmęczenia, to świadomość, że tylko ja tego wieczou na stadionie w Lago, mogłem się cieszyć złotym medalem rodaczki.

 

Dziękuję Pani Justyno i życzę dalszych sukcesów.

 

Marcin Dybuk

 

A w takich to warunkach przyszło mi biegać. Było super. I żal, że po pierwsze nie mamy w Polsce takich pięknych obiektów, a po drugie, że zima taka krótka.

 

 

Taniec ze strachem, czyli samotna podróż Majki

Maja zapragnęła w ferię chodzić na kurs tańca. Problemem było dotarcie do szkoły, kiedy rodzice w pracy. Rozwiązaniem okazały się jej samotne podróże tramwajem. Było tylko jedno ale… Jak zapanować nad niepewnością rodziców podczas 45 minut drogi z domu do szkoły.

 

Ferie, oprócz wypoczynku dzieci, przyniosły rodzicom dużą dawkę nerwów. A to za sprawą Majki pomysłu na wolne dni. Zapragnęła chodzić na zajęcia do szkoły tańca. Lekcje odbywały się od poniedziałku do piątku, w godzinach 11-13.15. To oznaczało jedno. Maja musiała sama dotrzeć do szkoły. Z domu, na przystanek – pięć minut drogi, tramwajem około 30 minut i kolejne pięć z przystanku do szkoły. Razem około 40-45 stresujących minut dla rodziców. Umowa była prosta. Jak wysiądziesz z tramwaju daj znać, że wszystko ok. Jak dojdziesz do studia tańca tak samo. Niby nic nadzwyczajnego, a jednak trudno się czekało na sms-a. Człowiek z głową pełną złych, mrożących w żyłach informacji, które docierają do nas każdego dnia nie potrafił do końca zapanować nad nerwami. Niestety, wypuszczanie dziecka w świat nie należy do łatwych. Kiedy Dawida pierwszy raz puściliśmy samego ze szkoły do domu, a miał wtedy 9 lat, zrobiliśmy to pod kontrolą. Ten pierwszy raz szedłem w pewnej odległości za nim. Sprawdzałem jak się zachowuje i czy zgodnie z przykazaniami idzie do domu. Okazało się, że wszystko jest ok. I tak, od tego momentu zaczął sam wracać, a czasami jak trzeba było także chodzić do szkoły. Majka ma jedenaście lat. Już od pewnego czasu wraca ze szkoły, w centrum miasta do domu, razem z koleżanką. Tym razem stopień trudności wzrósł. Miała dotrzeć do szkoły tańca sama. Łatwo nie było. Ale egzamin zdała na piątkę.

 

Tata

 

A co na to Maja:

Zapisałam się na zajęcia taneczne, nie chcąc nudzić się w ferie. Był mały problem z dojazdem, ale na szczęście udało się go załatwić. Skakałam z radości. Tak bardzo lubię tańczyć, a nie chodzę na żadne zajęcia! Ale do rzeczy. Do szkoły miałam jeździć tramwajem. Sama. Pamiętam, jak kiedyś drżałam na myśl o samotnej wyprawie. Na szczęście robiłam to z koleżanką, więc nie było aż tak źle. Najgorzej, kiedy na dworze robiło się ciemno, a ten krótki kawałek, z przystanku do domu, miałam przejść sama. Rozglądałam się na wszystkie strony, a kiedy ujrzałam jakiegoś podejrzanego typa patrzyłam na zegarek i biegłam udając, że się spóźniłam . Rozmawiałam o tym z koleżanką, która po zapytaniu mówiła, że ona się nie boi i mi też tak radziła. Coraz więcej osób wracało do domu komunikacją miejską. Pamiętam, że dyskutowałyśmy o najlepszym sposobie uwolnienia się od potencjalnego porywacza . Jednak, kiedy coraz częściej wracałam sama, tym mniej się bałam. Zaczęłam rozumieć moją towarzyszkę samotnych wypraw ze szkoły. Ale wracając do ferii. Na przystanek odprowadzała mnie zazwyczaj babcia. Do tego czasu byłam bezpieczna. Kiedy wsiadałam do tramwaju zawsze były wolne miejsca, więc spokojnie siadałam i brałam się za lekturę Zwiadowców. Byłam zajęta czytaniem, więc nie zajmowałam myśli martwieniem się czy jestem bezpieczna. Dlatego rada dla wszystkich osób, które zaczynają jeździć sami: niech czytają, słuchają muzyki albo słuchają rozmów w tramwaju, byle by zapomnieć o samotnej jeździe. To pomaga. Jedynym problemem jest to, że można nie słyszeć dzwoniącej komórki, jak to było w moim przypadku . Wysiadając z tramwaju miałam dzwonić do mamy i powiadamiać, że wszystko ok. No cóż, było to trochę uciążliwe, ale kiedy mama ostrzegła mnie, że w innym wypadku nie będę chodzić na zajęcia, miałam motywację. Pewnego dnia, kiedy siedziałam w pokoju przyszła do mnie mama i zdradziła mi, jakie to jest dla rodziców trudne. Ile nerwów to ich kosztuje. Próbowałam to zrozumieć, ale chyba nie do końca mi się to udało. Przecież nic mi się nie stanie! Wygląda na to, że przekonam się jak to jest, kiedy będę miała własne dzieci, które będą jeździły same. No cóż, będę musiała poczekać.

 

Maja

Dzieci potrzebują odczuwalnej miłości

Rola odpowiedzialnego rodzica łączy w sobie rolę policjanta i towarzysza. Dzieci potrzebują granic, ale także czasu – twierdzą terapeuci Monika i Marcin Gajdowie*. Potrzebują? No właśnie czego najbardziej dziś brakuje dzieciom?

 

Czego najbardziej dziś brakuje dzieciom?
Mądrej miłości. Poświęcenia im należnej uwagi, czasu, odczuwalnej miłości, a nie tylko zabezpieczenia potrzeb życiowych czy edukacyjnych. Trzeba stawiać im wymagania i granice, uczyć ofiarności i przekraczania samych siebie.

 

Mówisz o wymaganiach. Co za tym się kryje?
Nie mówię o wymaganiach związanych na przykład z edukacją, gdzie często rodzice, niekiedy nieświadomie, poprzez dzieci chcą realizować własne aspiracje. Wpychają je w ten sposób w absurdalny wyścig ku sukcesowi już w przedszkolu. Mam na myśli wymagania, które pozwolą dzieciom przekraczać samego siebie. Zrobienia czegoś wbrew sobie, pomimo że im się nie chce, czegoś trudnego, co będzie je kosztowało pewien trud i wysiłek. Nie będzie nakierowane na „ja”, tylko na drugiego człowieka. Często wymagania, jakie stawiają rodzice, są związane tylko z własną osobą, czyli na przykład „kształć się, bo będzie Ci się lepiej żyło”. Oczywiście to też jest ważne, ale nie można w wychowywaniu dzieci ograniczać się tylko do tego. Ważne jest bezinteresowne obdarowywanie drugiego człowieka.

To co mówisz, jest mocno pod prąd. Dzisiaj dzieci często stają się w oczach rodziców „bożkami”, a cały świat kręci się wokół nich.
Mamy świadomość razem z żoną, że nie jest to popularny sposób myślenia, bo dziś świat proponuje styl życia bliski poziomowi jednokomórkowca. Już pantofelek kieruje się do światła, jedzenia i ciepła. Porusza się w stronę tego, co przychodzi mu najłatwiej. A ludzie są czymś więcej. Człowiek osiąga szczęście, realizując się dla drugiego, a nie tylko dla siebie samego. Niestety, wielu nie chce tego zrozumieć lub po prostu nie zostało tego nauczonych. Niesie to ciężkie konsekwencje. Po pierwsze, tak jak już mówiłem, człowiek nie osiąga szczęścia, po drugie, jak wynika z naszego doświadczenia terapeutycznego, nie osiąga integracji emocjonalnej. Często mamy do czynienia z ludźmi, którzy zaproszeni do „wyścigu szczurów”, ponoszą duże straty w życiu osobistym i emocjonalnym. Wymagają pomocy terapeutycznej. I w takiej sytuacji okazuje się, że nie jest to kwestia tylko światopoglądu, ale także zdrowia, i trzeba pokazywać ludziom, co jest dla nich dobre i niesie szczęście.

 

A co to jest szczęście?
Przede wszystkim trzeba odróżnić szczęście od przyjemności, z którą często jest mylone. Ludziom się wydaje, że aby być szczęśliwym, trzeba ciągle odczuwać przyjemność. A szczęście jest pewnym stanem spełnienia człowieka. Subiektywnego poczucia sensu życia, a to jest często paradoksalnie związane z bólem w życiu. Ból i cierpienie są drogą do osiągnięcia szczęścia, które jest stanem ducha, a nie stanem emocji.

 

Srogi i wymagający czy pobłażliwy kumpel. Jaki powinien być rodzic?
Dla mnie idealnym określeniem rodzica są dwa słowa: łagodny i stanowczy.

 

To da się połączyć?
Błędem jest myślenie, że się wykluczają. Połączenie stanowczości i łagodności jest w zasięgu każdego rodzica, czego w swojej pracy staramy się uczyć ludzi oraz o czym przekonujemy w książce.

 

Używasz w książce stwierdzenia, że „dobry czas” to indywidualny czas rodzica z tylko jednym dzieckiem, kiedy wspólnie z nim coś robimy. Dlaczego?
Każdy potrzebuje indywidualnego traktowania, niezależnie od tego czy w rodzinie jest dwoje, czy dziesięcioro dzieci. Chce pobyć chwilę w układzie, w którym ktoś poświęca uwagę tylko jemu. To nie jest wynik egoizmu, ale tak zostaliśmy stworzeni. Potrzebujemy indywidualnej afirmacji, a nie tylko doświadczenia wspólnoty, czyli czasu spędzonego z całą rodziną, co jest oczywiście także cenne i niezbędne.

 

Co to znaczy – poświęcić się dla dziecka?
Po takim pytaniu zapala mi się lampka ostrzegawcza. Oczywiście samo określenie „poświęcić się” niesie w sobie szlachetne wartości i w tym znaczeniu poświęcenie się innemu człowiekowi lub sprawie nadaje sens życiu. Jednak w przypadku dziecka to „poświęcenie” trzeba mądrze rozumieć. Ono nie może oznaczać zatracenia nas samych lub małżeństwa w służbie dziecku. Kiedy ono stanie się dla nas najważniejsze, to może się okazać, że w pewnym wieku, kiedy powinno od nas odejść, nieświadomie możemy mu to utrudniać, a w skrajnych przypadkach nawet zatruć mu życie, bo jak możemy pozwolić odejść od nas komuś, kto jest dla nas „całym naszym życiem”, jak niektórzy rodzice mają w zwyczaju mawiać. Dziecko nie powinno być dla nas najważniejsze. Ta rola powinna być zarezerwowana dla współmałżonka.

Czyli poświęcenie musi mieć granice? Ma ono budować nasze dzieci, a zarazem nie wysysać jak wampir całej energi z nas.
Oczywiście. Zgodnie z zasadą, że aby siebie dać, trzeba najpierw siebie mieć. Trzeba najpierw być dobrymi małżonkami, aby móc się stać dobrymi rodzicami. Jeśli ten porządek jest zaburzony i rodzicielstwo wysuwa się przed małżeństwo, to z natury rzeczy coś będzie źle funkcjonowało w naszym związku, a następnie również w rodzicielstwie.

 

Piszecie w książce, że trzeba dzieciom wyznaczać granice. Dlaczego?
Świat, w którym dziecko funkcjonuje, powinien mieć granice, aby się ono czuło bezpiecznie. W drugiej kolejności stawianie granic prowadzi je ku rozwojowi i dojrzałości emocjonalnej. Ludzie przez całe życie napotykają różne granice, na przykład własnych możliwości, granice, które wyznaczają nam przepisy i prawo, granice, które stawiają nam inni ludzie. Nauczenie się respektowania ich sprawia, że możemy właściwie funkcjonować w społeczeństwie. Granice wprowadzają też w świat dziecka wymagania, przez co pobudzają je do rozwoju.

Co możemy zrobić, by dobrze się porozumieć z dziećmi, szczególnie z nastolatkami, którzy przeżywają bunt dojrzewania?
Trudno to opisać w kilku słowach. W książce poświęcamy temu zagadnieniu kilka rozdziałów. Dziecko nie tyle musi się buntować, co robić pewne rzeczy inaczej, aby się separować od rodziców. To od osoby dorosłej zależy, czy będzie potrafiła ukształtować postawę tak, aby to „robienie czegoś inaczej” odbywało się w sposób kontrolowany, bez naruszania więzi rodzice – dziecko. Napięcie, które się pojawia u dzieci w wieku dojrzewania, jest fizjologią, czymś właściwym, czego nie powinniśmy się obawiać. Oczywiście to rodzice mają problem z zaakceptowaniem inności dzieci, bo są przyzwyczajeni, że sami wszystko wiedzą najlepiej, wszystko już sprawdzili i w związku z tym nie ma sensu niczego zmieniać, skoro wiadomo, jak ma być.

 

Towarzysz czy policjant to tytuł jednego z rozdziałów. Która rola jest Ci bliższa?
Obie jednakowo lubię. Jako policjant troszczę się o bezpieczeństwo i właściwy rozwój dziecka. Ktoś musi pilnować porządku. Bez względu na to co sądzimy o policjantach, trudno sobie wyobrazić sprawnie funkcjonujące państwo bez nich. W tym pozytywnym znaczeniu rozumiemy, że funkcja kontrolna jest niezwykle istotna do tego, aby dziecko mogło się właściwie rozwijać. Bez kontroli nie ma wychowania.

 

A rola towarzysza?
Chodzi o kogoś, kto będzie z dzieckiem, spokojnym obserwatorem, będzie wspierał i mówił: „dobrze Ci idzie”, „jestem przy Tobie”. Obie role są ważne i równowaga między nimi prowadzi do sukcesu rodzicielskiego.

 

Co skłoniło Was do napisania książki?
Książka powstała jako zebranie doświadczeń z naszej wieloletniej pracy z ludźmi. Zauważyliśmy, że gdyby niektórzy mieli pewną wiedzę, to nie popełnialiby w wychowywaniu dzieci błędów, które niosą za sobą niekorzystne dla dzieci konsekwencje.

Rozmawiał Marcin Dybuk, jeszcze w czasach, kiedy pracowałem w „Dzienniku Bałtyckim”. Minął kawał czasu, ale jak ostatnio wróciłem do rozmowy z Moniką i Marcinem zobaczyłem, że jest ona ciągle aktualna, a może nawet jeszcze bardziej, dlatego postanowiłem ją powtórzyć.

 

 

gajdy*Monika i Marcin Gajdowie,
małżonkowie od 1991 roku. Marcin jest lekarzem i mgr. nauk o rodzinie, Monika pedagogiem ogólnym i specjalnym oraz choreoterapeutą. Oboje są psychoterapeutami i od wielu lat prowadzą działalność rekolekcyjną, konferencyjną oraz terapeutyczną. Więcej www.gajdy.pl

Kłótnia to emocjonalna ocena rzeczywistości

Czy można w dzisiejszych, pędzących czasach, się nie kłócić? Okazuje się że tak, nawet jak się rozmawia o bardzo istotnych sprawach. Przekonuje o tym profesor Zbigniew Szczurek, ojciec Wojciecha, prezydenta Gdyni.

 

Mówią o nim ojciec gdyńskiego sukcesu, choć On sam broni się przed takim określeniem. Profesor Zbigniew Szczurek*, ojciec Wojciecha, prezydenta miasta wystąpił w Radiu Gdańsk w audycji Piotra Jaconia „Gdynia Główna Osobista”. Podczas prawie godzinnej rozmowy dotykano wielu tematów. Tych, od działalności opozycyjnej w harcerstwie, do takich z czasów współczesnych. Słuchało się tego z dużą przyjemnością. Ale to, co mnie poruszyło najbardziej padło w ostatniej, czwartej części rozmowy. Zbigniew Szczurek zdradził, że kiedy jego syn Wojtek postanowił zaangażować się w pracę w samorządzie i odejść z sądu, usłyszał od profesora nakaz ojcowski:

 

– Kariera karierą, ale kwalifikacje musisz podnosić – powiedział profesor przyszłemu prezydentowi Gdyni. I tak też się stało. – Zrobił doktorat. Prowadził przez kilka lat na uniwersytecie wykłady z prawa europejskiego, jest autorem paru książek – dodał Pan Zbigniew.
– Dlaczego Pan taki warunek postawił? – zapytał dziennikarz.
– Bo uważam, że człowiek powinien zdobywać  wiedzę  do końca życia. Nie może stać w miejscu – wyjaśnił profesor. Przestrzegał także syna, aby ten angażując się w pracę w samorządzie nie zapomniał o tym, co jest najważniejsze. Dobro społeczne.

 

Drugi godny uwagi, szczególny moment tej rozmowy to niedzielne śniadania rodziny Szczurków. Kto z nas spotyka się z rodzicami w niedzielę na śniadanie? Ja nie. Żałuję. Po wysłuchaniu audycji jeszcze bardziej.

– Bardzo często spotykam się z synem na niedzielnym śniadaniu. Jest to czas na różne rozmowy. Ale nie kłócimy się. Każdy broni swoich racji używając argumentów. Kłótnia to emocjonalna ocena rzeczywistości. Zbyt długie mam doświadczenie życiowe i wiem, że emocje są złym doradcą. Obserwowałem to w pracy w sądzie, między innymi podczas rozpraw rozwodowych. Przygotowałem nawet kilka publikacji na temat emocji. Doszedłem do wniosku, że gdyby zostały opanowane w odpowiednim momencie nie dochodziłoby do rozkładu pożycia małżeńskiego. Emocje to zły doradca. Trzeba dyskutować, rozmawiać – przekonywał profesor Szczurek.

Szkoda, że to takie trudne. Ale jak mawia mój Przyjaciel „Ciężko jest łatwo żyć”. A idąc za słowami Zbigniewa Szczurka, człowiek nie może stać w miejscu, tak więc każdy moment życia jest dobry, aby uczyć się codziennie panowania nad emocjami. Szczególnie jak się ma trójkę dzieci 🙂

 

Marcin Dybuk

 

* Zbigniew Szczurek – rocznik 1932. Polski prawnik, sędzia, doktor nauk prawnych, specjalizujący się w prawie cywilnym. Ojciec Wojciecha Szczurka, prezydenta Gdyni, także prawnika.

Kawa z synem na śniegu i w biegu

Inwestowanie to pasja wielu mężczyzn. Gdzie i co kupić, aby zarobić? Im więcej tym lepiej, ma się rozumieć. I ja dokonałem w ostatnich dniach takiego wyboru. Już pierwsze godziny utwierdziły mnie, że będzie zysk.

 

Express do kawy czy… No właśnie. Co kupić? Przed takim pytaniem stanęliśmy z Aldoną w ostatnich dniach. Express oczywiście by się przydał. Dobra i szybka kawa o poranku. Podczas wizyty licznego grona znajomych wystarczy tylko wcisnąć start i aromatyczny napój niemal gotowy. Same korzyści. To gdzie jest ale…

 

Ale po co nam taki express? Wydatek, nawet z 10 procentowym rabatem, rzędu tysiąc złotych do małych nie należy. Ze sklepu wyszliśmy z przekonaniem, że musimy temat przemyśleć. Już w drodze do domu stwierdziliśmy, że mamy kawiarkę, express przelewowy i expres na kapsułki. Jest w czym parzyć kawę.

 

Po zakupach musiałem się zresetować. A to wychodzi mi najlepiej podczas uprawiana sportu. Z piwnicy wyciągnąłem narty biegowe i poszedłem pobiegać. Ochotę miał też Dawid, najstarszy syn. Niestety, drugiego kompletu nie mieliśmy. Trzy kilometry w samotności dobrze mi zrobiły. Bieg na nartach wyraźnie przypomniał, że buty o pół numeru są za małe. I tak naprawdę to bardziej pasują synowi niż mnie. Jego nic nie boli i nic nie obciera. Chyba muszę kupić sobie nowy sprzęt – pomyślałem. Następnego dnia na allegro okazji niestety nie było. Po powrocie z pracy mieliśmy zaplanowaną wizytę w Ikea. Wykorzystując nieobecność młodszych dzieci nadrabiamy zaległości. W drodze powrotnej udało się na pół godziny przed zamknięciem zajrzeć do Decathlonu. A tam, wśród sprzętu biegowego przecenione buty Salomona i narty. Niestety, w ferie sprzęt został dobrze przeczesany. Zacząłem nerwowe poszukiwania. Uff! Udało się. Kupiłem komplet. Ostatni! I na dodatek w dobrej cenie. Koszt 549 złotych. Połowa expressu do kawy. Biorąc pod uwagę, że już od trzech lat planowałem taki zakup to wychodzi 180 złotych na rok.

 

Oczywiście, jak wróciłem do domu przebrałem się i poszedłem wypróbować sprzęt. A co najważniejsze mogłem zrobić to z Dawidem. Bo oczywistą sprawą jest to, że syn przejął starsze narty. Przebiegliśmy ponad 5 km. Zajęło nam to niespełna godzinę. Ale jaka to była godzina! Bieganie ramię w ramię, wyścigi, śmiech, a nawet wspólne upadki dały mi, ale pokuszę się o stwierdzenia nam, dużo radości. Już dawno nie miałem okazji spędzić tak dobrze, na luzie, bez napięcia i ścierania czasu z najstarszym dzieckiem. Dawid jako nastolatek burzy świat, który zbudowali mu rodzice i buduje swój. Oczywiście to, o czym z nim rozmawiamy, czym żyjemy pewnie nie zostaje dla niego bez znaczenia. Ale teraz to już jest jego czas. Podejmuje decyzje.

 

Niektóre nas w skrytości ducha cieszą, inne smucą. Tak było kiedy zakomunikował nam kilka miesięcy temu, że nie pojedzie z nami w tym roku na narty. Pechowo w tym samym terminie ma wyjazd na „Białą szkołę”, a że to ostatnia klasa gimnazjum, chce pojechać ze znajomymi. Na początku miałem nadzieję, że miejsce, gdzie jedziemy i towarzystwo sprawi, że zmieni zdanie. Tak było przed rokiem. Ale z upływem czasu i kolejnych rozmów wiedziałem, że nic z tego. Dawid już zdecydował.

 

Zresztą od pewnego czasu sytuacji takich jest więcej. Pamiętam jak pewnego dnia powiedział, że on przestaje chodzić do Kościoła, że msza święta to marnowanie czasu itp. Nie było łatwo to przyjąć, ale zmuszanie też nic dobrego by nie przyniosło. To był jego wybór. Wybór nastolatka. Później mieliśmy okazję o tym porozmawiać. Była to jedna z najdłuższych rozmów. Trudna, ale bardzo wartościowa. Piękna. Dyskutowaliśmy na argumenty, szanując jeden drugiego. Szacunek. Tego czasami w codzienności brakuje. Jak wiadomo, relacje między mężczyznami, ojcem i synem potrafią być szorstkie. Czasami jedno słowo za dużo może popsuć wiele. A słowo przepraszam przechodzi przez gardło niczym cierń lub co gorsza w ogóle nie chce przejść.

 

Co wtedy zrobić? Chyba najlepszym rozwiązaniem jest zamknąć się w swoim pokoju, pozwolić opaść emocjom i jeśli to możliwe wrócić do tematu za jakiś czas. A jeśli to błaha sprawa, lepiej nie wracać w ogóle. Wiem, nie jest to łatwe. Urażona duma, a rozumek szpanuje i podpowiada niczym zły doradca: No jak, gówniarz będzie Ci pyskował. Nie pozwól na to… itd. Tylko co z tego wyniknie jeśli damy dojść do głosu urażonej ambicji. Pyskówka na całego. Nie ma wtedy mowy o rozmowie na argumenty. Jest bitwa dwóch „baranów”. A ofiarami są nie tylko oni, ale także najbliżsi. Trudno odpuścić. Ale mądrość życiowa starszych od nas mówi jedno. Ochłoń. Jeśli temat jest ważny wróć do niego. Rozmawiaj, a nie przekrzykuj się.

 

Wracając jednak do naszego wieczoru na nartach. To był świetny czas. Adrenalina podczas rywalizacji. Trzy razy wygrał Dawid, dwa ja. Endorfiny poprawiły nasze nastroje i spędziliśmy czas ze sobą. Później jeszcze wyszliśmy razem z psem na spacer. Kolejne wygłupy. Piękny czas. Bezcenny! Kiedy już położyłem się w łóżku pomyślałem sobie – jak dobrze, że nie kupiliśmy expressu. Dawid kawy nie pije, a jak już zacznie to i tak można dobrą zrobić i bez sprzętu za tysiąc złotych. Dzięki kupionym nartom możemy z synem spędzić razem czas, powygłupiać się, zrelaksować i przede wszystkim razem pobyć. To była dobra inwestycja. Inwestycja w dobre relacje. I wierzę, że przed nami jeszcze wiele takich wspólnych wieczorów. Nawet ustaliliśmy, że w weekend jadąc do teściów po młodsze rodzeństwo Dawida pójdziemy z dziadkiem pobiegać na nartach. Bo to on, przed laty namówił nas na pierwsze biegowe spacery. A w ostatnim czasie z racji tego, że podczas jednego z biegów jedne z butów się rozsypały, mieliśmy dwa komplety sprzętu i biegaliśmy tylko na zmianę. Teraz znowu pobiegniemy razem. Będzie iskrzyło, będzie wesoło, bo nikt z nas nie lubi jeździć na końcu stawki 🙂

 

Marcin Dybuk

Wielbłąd prosty jak drut

Torebka, torba. Bez względu na wiek właścicielki kryje wielką tajemnicę. Niezrozumiałą dla mężczyzn. Podobnie jak to, iż można wychodzić do szkoły obładowanym jak wielbłąd. Tata próbuje rozgryźć tajemnicę. Maja nie zostawia złudzeń.

 

Tata się dziwi:

Plecak z książkami, torba z ubraniami na przebranie, a do tego siatka z Bóg raczy wiedzieć czym jeszcze. Ponadto płaszcz przełożony przez rękę, a w dłoni klucze i komórka. Tak wygląda niemal codziennie rano Maja wychodząca do szkoły. I bez względu na to ile razy bym jej tłumaczył, podpowiadał, sugerował, że może lepiej rzeczy z siatki zapakować do torby, płaszcza założyć na siebie, komórkę i klucze schować do kieszeni w plecaku, to nic nie daje. Maja wychodzi z domu obładowana jak wielbłąd. Dlaczego? Podobno kobiety tak mają. Tak uważa żona. Ale może w jej przypadku takie tłumaczenie to efekt rutyny, którą przecież trudno zarzucić 11-letniej dziewczynie. Maju ratuj. Może Ty mi to wytłumaczysz. Inaczej nie pozostanie nic innego jak zaakceptowanie takiego stanu i basta…

 

Maja tłumaczy:

Szczerze mówiąc trochę Tato nie rozumiem Twojej zaczepki. Plecak? Wiadomo jest potrzebny w szkole. Płaszcz, gdy nie zdążę założyć w domu, przewieszam przez ramię. Z kluczami i komórką jest tak samo. W mundurku po lekcjach nie będę chodzić, więc biorę ubrania na przebranie. Teraz już w torbie. Poza tym jakbyś nie wiedział to jeszcze dwa dni w tygodniu biorę inne rzeczy np. strój i ręcznik na basen. Proste? Jak drut.

 

Maja i Tata

 

ps. Do rozmowy naszej doszło jesienią. Na szczęście zimą Majka kurtkę ubiera, a pozostały asortyment kobiety chowa do plecaka. Ale za to jaki on jest ciężki. I nie da się nic z niego wyjąć

Ojciec, lepszy menedżer

Jedenaście cech, aby zostać najlepszym z najlepszych. Niezawodnym, pełnym empatii. Samozdyscyplinowanym. Nienagannym. Takim na 110 procent. Kim? Wybór należy do każego z nas: ojcem czy menedżerem. A może…

 

Przeciętny Polak tygodniowo poświęca na pracę zawodową 40 godzin. To wariant podstawowy. A są przecież jeszcze nadgodziny. I chcę podkreślić, że piszę o dobrowolnych wyborach. Do tego dochodzą szkolenia, kursy, delegacje itp. Efekt? Sukces. Ma się rozumieć. Od kilku lat podczas świąt znajomy składa mi życzenia: Kolejnych awansów. Chyba nigdy nie usłyszałem: Więcej czasu dla żony, dzieci. I to jest absurd naszych, nie tylko naszych, czasów. Miarą sukcesu jest stanowisko, grubość portfela, markowe ciuchy, imprezy, na które chodzimy, czy miejsce wakacji. I tak się na tym koncentrujemy, że zapominamy o tym, co najważniejsze. O najbliższych. O czasie dla nich. A gdyby tak każdy z nas poświęcał choć połowę tego dodatkowego czasu najbliższym zamiast pracy i karierze? To zapewne byłoby więcej dzieci, które zamiast przy komputerze, przed telewizorem, czy na dodatkowych zajęciach spędzałyby czas z rodzicami. Dlaczego o tym piszę? W ubiegłym tygodniu byłem na szkoleniu. Dyrektor światowej firmy wyświetla slajd. Kilka punktów, cech dobrego menedżera. I słyszę: Jeśli ktoś z Państwa zaznaczył osiem punktów to jest dobrze – mówi. – A jeśli nie, to warto popracować.
Szkolenie się zakończyło. Ludzie pełni energii wracają do pracy. I nie ma w tym nic złego. A mnie w głowie świdrowała ciągle jedna myśl. Jak być najlepszym menedżerem? Wrzuciłem w google hasło: dobry menedżer. Otwieram pierwszy z linków. Tezy takie same lub podobne do tych na szkoleniu. Wniosek? Muszę wypełniać 11 tez. Zrobię wszystko, aby tak było. Poświęcę czas, energię, będę się szkolić, aby zostać… dobrym ojcem-menedżerem.

 

11 cech dobrego i skutecznego menedżera, a dlaczego nie dobrego i skutecznego ojca?

 

1. Wysokie poczucie własnej wartości

Menedżer: Nie można sobie wyobrazić menedżera o niskim poczuciu własnej wartości. Nie może się wahać, musi być pewien umiejętności, jego wewnętrzna spójność i postawa wobec świata powinna się wyrażać w sposobie chodzenia, ubierania i odżywiania.
Ojciec: Wewnętrznie spójna postawa mężczyzny jest podporą dla ukochanej i wzorem dla dzieci. Aby jednak tak się stało, trzeba wiedzieć, kim jesteśmy i co chcemy przekazać najbliższym. Jakiego SIEBIE chcemy im dać. Dobrze jest poznać historię swojego życia. Przepracować ją. I stawić czoła przeciwnościom.
Dziśnie brakuje ojców o niskim poczuciu własnej wartości. To niefortunne określenie, bo każdy ma wartość i jest wartością. Ile jest mężczyzn, którzy nie tylko się wahają, nie są pewni swoich umiejętności, ale także zrzucają odpowiedzialność za wychowanie dzieci na matki.

 

2. Asertywność

Menedżer : Dobry menedżer powinien potrafić jasno i pewnie wyrazić opinię – pozytywną lub negatywną. Krytykując musi podkreślić, iż jego krytyka nie jest krytyką osób lecz sposobów działania. Jednocześnie musi dać zdecydowane wskazówki co do prawidłowego wykonywania czynności i egzekwować je.
Ojciec: Jak wyżej. Nic dodać, nic ująć. No może warto dodać do tego dużo miłości. Ale o tym już w punkcie trzecim.

 

3. Empatia

Menedżer: Zdolność odczuwania empatii pomaga w zrozumieniu problemów i zachowań pracowników, a co za tym idzie, pozwala na korygowanie polityki kadrowej, odpowiednie delegowanie zadań oraz odpowiednie dobieranie osób do zadań, tak, aby były one zgodne z ich celami i wartościami. Pomaga również w rozładowywaniu napięć i konfliktów w grupie.
Ojciec: Słowo pracownik zastąp imieniem najbliższych J, a politykę kadrową słowem rodzina.

 

4. Dyrektywność

Menedżer: Oznacza zdolność do zarządzania, podejmowania niepopularnych decyzji, stawiania wymagań i egzekwowania ich bez względu na opinie osób niezadowolonych lub oczekujących innego sposobu lub rodzaju działań. Dyrektywność oznacza także skłonność do bycia zarządzającym, a nie podwładnym.
Ojciec: Ojciec, który kocha to taki, który potrafi stawiać granice. Kiedy trzeba podejmuje niepopularne z perspektywy dziecka decyzje. I nie wystraszy go tupanie nogami, nieuzasadniony i wymuszony płacz dziecka, a nawet histeria. Przekonany o dobrych decyzjach nie ulegnie nawet dziadkom, a wszystko to w imię dobra dziecka.

 

5. Samodyscyplina

Menedżer: Bez samodyscypliny żaden menedżer daleko nie zajdzie. Jest to podstawowa cecha, dzięki której można osiągać cele, zdobywać sukcesy i realizować krótko- i długofalowe plany. Pozwala ona na narzucanie sobie samodzielnych zadań i wywiązywanie się z nich, wbrew np. negatywnej presji otoczenia lub wewnętrznej.
Ojciec: Słowo menedżer zastąp słowem ojciec. Samodyscyplina to także dobry wzór dla dzieci. A przecież z tym mają nie mały problem. Dlatego muszą się jej nauczyć. Potrzebują wzorca. Jeśli dostrzegą to w ojcu, przyjmą jako należytą postawę.

 

6. Umiejętność zarządzania emocjami

Menedżer: Dzięki umiejętności zarządzania emocjami dobry menedżer potrafi skutecznie negocjować, rozładowywać sytuacje konfliktowe, przewodzić grupie ludzi pod presją czasu, podejmować trudne i ryzykowne wyzwania i podołać im w zaplanowanym czasie. Skuteczne zarządzanie emocjami pozwala na zapanowanie nad kryzysem w firmie i panowanie nad nastrojami w grupie.
Ojciec: Powtarzam się, ale jak może być inaczej. Menedżer zastępujemy słowem ojciec. Firmę – rodziną.

 

7. Umiejętność rozładowywania konfliktów

Menedżer: Jest to ważna umiejętność związana z budowaniem dobrej atmosfery w grupie, otwierającej przestrzeń do skutecznej współpracy nawet w sytuacji po powstaniu napięcia lub ostrego konfliktu. Umiejętność rozładowywania konfliktów związana jest także miedzy innymi z empatią i umiejętnościami negocjacyjnymi.
Ojciec: Przecież życie w rodzinie to codzienne wojny, wojenki. Gaszenie i rozwiązywanie konfliktów to codzienność dobrego ojca.

 

8. Umiejętność stawiania celów (sobie i innym)

Menedżer: Jest to także jedna z podstawowych cech dobrego menedżera, powiązana także z dobrym planowaniem, dzięki której można oddzielić na przykład sprawy ważne od pilnych, ustawić hierarchię celów oraz przygotować grafik ich realizacji.
Ojciec: Jest to także jedna z podstawowych cech dobrego ojca 🙂

 

9. Umiejętność motywowania

Menedżer: Jest to bardzo ważna umiejętność, dzięki której można nawet w przeciętnych pracownikach wzbudzić entuzjazm i wskazać im, w jaki sposób mogą realizować cele osobiste dzięki pełnemu zaangażowaniu w realizację celów firmy.
Ojciec: Chwalić zamiast ganić. Choć to nie jest łatwe, to dobry ojciec będzie pracował nad tym niemal każdego dnia. Wystarczająco dużo negatywnych emocji spotyka nasze dzieci w szkole i wśród rówieśników. Dobry ojciec wzmocni dobre cechy w dziecku, dzięki czemu on będzie lepszym człowiekiem.

 

10. Odporność na stres

Menedżer: W pracy menedżera stres jest codziennością, dlatego nie może on mieć wpływu na sposób działania i proces podejmowania decyzji. Dlatego też, menedżer, powinien być osoba odporną na stres, potrafiącą sobie z nim radzić w sposób konstruktywny, a także posiadającą narzędzia i metody służące do świadomego rozładowania stresu.
Ojciec: Nie ma nic gorszego jak krzyczeć na najbliższych. To tylko eskaluje problem i pogłębia konflikt. A oczywiście, zdarza się. Niestety. Dlatego im lepiej będziemy sobie radzić ze stresem, tym rzadziej będziemy potrzebowali krzyków do opanowania np. konfliktowych sytuacji.

 

11. Dobra kondycja fizyczna

Menedżer: Dobra kondycja fizyczna jest nieodzowna dla człowieka podejmującego na co dzień odpowiedzialne zadania. Uprawianie sportu, dbałość o kondycję, odpowiednie odżywianie – wszystko to pomaga zachować sprawność psychofizyczną na wysokim poziomie oraz chroni przed skutkami nadmiernego stresu.
Ojciec: Nic dodać, nic ująć do tego co wyżej. Dorzucę tylko, że dbałość o kondycję fizyczną to także okazja do wspólnego spędzania czasu, które służy całej rodzinie i pogłębia relacje.

 

Kim chcemy być? Wybór należy do każego z nas: ojcem czy menedżerem? A może jednym i drugim…

 

Tata

Mój experyment na wózku

Wycieczka szkolna piątych klas do Centrum Nauki Experyment w Gdyni to dobrze spędzony czas. Było zabawnie. Wchodząc do okazałej budowli byłam ciekawa co przyjdzie nam zobaczyć.

 

Stanowiska były na całe szczęście interaktywne. Mogliśmy także chodzić sami, bez opieki nauczycieli. Ja zwiedzałam centrum z dwiema koleżankami. Niczego tam nie brakowało. Całe eksperymentarium było stworzone dla małych jak i dla tych większych dzieci. Dorośli też się nie nudzili.

 

Można było zobaczyć jak czuje się osoba jeżdżąca na wózku inwalidzkim albo spojrzeć oczyma zwierząt. To pierwsze doświadczenie trudno zapomnieć. Wsiadłam na wózek i próbowała pokonać przygotowaną trasa, na której nie brakowało utrudnień. Jak w życiu. W czasie jazdy doświadczyłam jak to jest być osobą niepełnosprawną. Później rozmawiałyśmy o tym z koleżankami. Niektóre osoby nie dając rady poddały się i użyły nóg. Ja tego nie zrobiłam. Skoro już się na to zdecydowałam powinnam dojechać do mety. Nie oszukując, no nie? Jazda była naprawdę ciężka. Liczyliśmy sobie czas. Mnie udało się przebyć trasę w czasie 2 minut 40 sekund. Wcześniej widziałam osoby niepełnosprawne, ale patrzyłam na nich z obojętnością. Teraz myślę, że takie osoby mają bardzo trudno i zastanawiam się czy w Gdańsku czegoś nie zmienić, aby było im łatwiej.

 

Oprócz tego po raz pierwszy przeżyłam trzęsienie ziemi w specjalnym domu. Weszłyśmy do niego i nagle… zaczęło się! Ledwo ustałam na nogach. Oczywiście wszystko sprowadzało się do nauki, bo obok eksponatów widniały tabliczki z interesującymi informacjami. Ciekawym stanowiskiem, była także wyczerpująca bieżnia. Biegając, już po nie całej minucie, byłyśmy wyczerpane. Całość eksperymentu polegała na tym, że biegnąc widziało się na ekranie człowieka, który też się poruszał. Za nim szedł najpierw jeż, później kuna i inne coraz większe zwierzęta. Mieliśmy je wyprzedzić. Ja prześcignęłam tylko jeża (5km/h) :(. Fajna była także ,,podróż w przyszłość” czyli sprawdzanie jak się będzie wyglądało mając np. 51 lat.

 

Oprócz tego bardzo podobały mi się talerze. Ustawione były w sporej odległości od siebie. Mieliśmy stanąć z partnerem tyłem, a twarzą do eksponatów i spróbować porozmawiać szeptem. O dziwo, słyszałam koleżankę, jakby stała za mną! Niesamowite przeżycie.

 

Jeszcze jednym stanowiskiem, który podarował nam wiele śmiechu, był wielki napis, który trzeba ułożyć. Na ziemi leżały klocki z literami, a naszym zadaniem było ułożyć je w pół okręgu. Dopiero za trzecim razem z 6-osobową grupą się udało! Robiąc sobie zdjęcie, oczywiście całą budowlę przewróciliśmy, ale na szczęście udało się zrobić kilka zdjęć :).

 

Polecam Centrum Nauki Experyment w Gdyni. Warto spędzić tam czas. Nie będzie nudno, a do tego dużo można się dowiedzieć. A TUTAJ WIĘCEJ ZDJĘĆ Z WIZYTY

 

Maja