Pierwsza terapeutka tańcem odkryła moc ruchu pracując z weteranami II wojny światowej. Zachęcała ich do wyrażenia przeżyć, uczuć w gestach i ekspresji. Marian Chase – tancerka i choreografka, pionierka terapii tańcem i ruchem (Dance Movement Therapy – DMT).
Autor: Aldona Dybuk
Kreowanie pewności. Tego chce Twój mózg
„Niepewność jest jedyną pewnością” – napisał amerykański matematyk John Allen Paulos. A my wolimy pewność. Nasz mózg się jej domaga, choć dzisiaj mamy jej jak na lekarstwo. Pragniemy informacji o przyszłości tak samo, jak jedzenia, picia, seksu i innych rzeczy. Jak możemy sobie pomóc? Zadbajmy o bliskość.
Kontynuuj czytanie „Kreowanie pewności. Tego chce Twój mózg”
Magiel Rodzinny dzieli się książkami
Książki! Książki! Książki! ODDAMY! Postanowiliśmy zrobić mały remanent w książkach dzieci i chętnie oddalibyśmy kilka ZA DARMO. Kupowanie to spory koszt, a biblioteki zaraz znowu będą zamknięte. Tymczasem czytanie dzieciom i samodzielnie ma wiele zalet. Sprawdź, którą chcesz książkę od magielrodzinny.pl! Kontynuuj czytanie „Magiel Rodzinny dzieli się książkami”
Cudowna moc dotyku
D.O.T.Y.K drugiej osoby, uścisk, przytulenie, muśnięcie opuszkiem palców…. ma niesamowitą moc. O jego wyższości nad innymi zmysłami pisał już Arystoteles. To właśnie dotyk stymuluje rozwój intelektualny. Wszystkie organizmy żyjące na ziemi są na niego wrażliwe, nawet ameba.
Wg Virginia Satir (psycholog rodzinna) dzieciom potrzeba:
? 4️⃣ przytuleń dziennie, żeby przeżyć,
? 8️⃣, żeby czuć się dobrze,
? 1️⃣2️⃣, żeby się rozwijać.
Niemowlę doświadcza świata właśnie przez dotyk, ciało. Po narodzinach widzi jedynie na odległość 10-15 cm. Język ruchu jest pierwszym językiem jakiego doświadczamy i to dzięki niemu budujemy relację z matką i całym światem. Zmysł dotyku jest pierwszym jaki wykształca się w życiu płodowym. Kiedy niespełna 2 cm. płód nie ma uszu i oczu, najbardziej wrażliwe są okolice warg i nosa. Dlatego ssie kciuk.
Dotyk w pierwszej fazie życia człowieka odpowiada w mózgu za wytwarzanie połączeń między neuronami. A to właśnie ilość połączeń (synaps) decyduje o rozwoju inteligencji.
Czujemy całą powierzchnią naszego ciała, czyli ok. 2 m kw. naszej skóry. Ponad 70 mln sensorów odpowiada za odczucie ciepła, zimna, bólu i nacisku. Poprzez dotyk, głaskanie, przytulanie siebie i innych uwalnia się w naszym ciele OKSYTOCYNA, a to przyczynia się do ochrony przed infekcją, zmniejsza pojawienie się choroby. Dowodów, jak duże znaczenie ma dotyk, można przytaczać wiele.
Dlatego zapraszam w P.A.R.A.C.H do wspólnego doświadczenia dotyku. Możesz zrobić tę praktykę z mężem, żoną, partnerem, partnerką, przyjacielem, przyjaciółką lub dzieckiem.
TUTAJ instrukcja:
? poszukaj ulubionego utworu, mogą być dwa lub trzy,
? znajdźcie wygodne miejsce w mieszkaniu (podłoga, sofa),
? usiądźcie naprzeciwko siebie i umówcie się, kto będzie prowadził pierwszy,
? na chwilę zamknij oczy i weź 3 – 5 oddechów,
? rozluźnij ciało,
?otwórz oczy i uśmiechnij się do osoby, która siedzi naprzeciw,
? wyciągnijcie dłonie w swoim kierunku,
? dotknijcie się wewnętrzną częścią dłoni – nie musi być cała powierzchnia. Może być tylko kciuk, palec lub opuszek – poeksperymentuj, pobaw się dotykiem,
?osoba prowadząca nadaje ruch – kierunek, tempo, dynamikę, jakość. Możecie najpierw poruszać jedną dłonią lub dwiema naraz – wy decydujecie. W rytmie muzyki lub na przekór niej,
?zamieńcie się rolami z osobą prowadzącą,
?to samo powtarzasz ze stopami, plecami, bokiem- ogranicza Ciebie tylko wyobraźnia.
Dobrego doświadczania w ruchu!
Aldona Dybuk
Od triathlonu do terapii tańcem i ruchem
Najpierw był „krejzol” na punkcie startu w zawodach triathlonowych. Ten zaszczepiła we mnie Iwona Guzowska. Równolegle zaczął towarzyszyć mi taniec. Tak oto, w ekspresowym tempie, zostałam pierwszą triathlonistką w naszej rodzinie. Tu poznałam wspaniałych ludzi, a w momencie decyzji o starcie zaczęła się moja droga ku życiowej zmianie.
Kontynuuj czytanie „Od triathlonu do terapii tańcem i ruchem”
Łączy nas Gdańsk, który kochamy
Dużo zabawy i śmiechu, trochę obaw i „spięcia”, bo w świetle kamer i w profesjonalnym studiu. Tak w skrócie wyglądało nagranie spotu świątecznego z udziałem imigrantów, w ramach kampanii „Łączy nas Gdańska”. Bo choć pochodzą z różnych stron świata i polskich miast – Gdańsk to ich miejsce, ich wybór. Tutaj pracują, budują dom, grają w hokeja, prowadzą biznes, osiągają sukcesy, przeżywają trudności, wychowują dzieci. Rozwijają się i tworzą miejsce, które służy nam wszystkim.
Różnorodność i odmienność nie jest zagrożeniem, ale może być wielką siłą, której udziałem jest każdy z nas, bo wszyscy jesteśmy inni. Czasami tę odmienność widać bardziej, w ubiorze, kolorze skóry. Kiedy dzwoniłam do poszczególnych osób z prośbą o złożenie życzeń świątecznych i noworocznych mieszkańcom Gdańska, spotkałam się z ogromną gotowością i otwartością. Choć w głowie snułam różne koncepcje nagrania, w efekcie było ono rezultatem rozmów i atmosfery, którą stworzyli sami uczestnicy.
Otwórz oczy
Niektórzy moi goście nie mogli przyjechać, bo obowiązki służbowe, a nawet strach, że nie zabrzmią wystarczająco dobrze po polsku, paraliżowały. Tak łatwo się oceniamy, bo kogoś światopogląd, wygląd różni się od naszego, nie mieści się w naszym postrzeganiu świata. Jest zaskoczeniem i zdziwieniem. Tymczasem to oni przez swoją inność, inne wychowanie, tradycje mogą otworzyć nasze oczy.
Szacunek i granice
Jednak szanować to nie znaczy kopiować. To nie znaczy udawać, naśladować. To nie może być wyuczona poprawność i gra. Każdy ma prawo być sobą. Ale szanować to także stawiać granice. To umiejętność mówienia „nie” i reagowania. Wiem, że to zabrzmi zbyt poważnie, ale to taki rodzaj wyświechtanego i podeptanego dzisiaj słowa „solidarność”.
Zaproszone przeze mnie do spotu osoby to bardzo różne osobowości. Niektórzy mieszkają w Gdańsku od 20 lat, inni są tutaj dopiero od kilku miesięcy, albo przyjechali, założyli biznes i tak zachwyciło ich miasto, że nie mogą wyjechać. Zapuścili korzenie.
Już wkrótce efekt końcowy, czyli życzenia po montażu przez ekipę profesjonalistów z gdansk.pl, z którymi mam przyjemność współpracować.
A tymczasem zerknijcie na backstage ?
Aldona Dybuk
Pokazała ego miejsce w kącie
Trzy dyscypliny. Trzy inne „wcielenia” i na każdym etapie wielka determinacja. Jeżeli chcesz uprawiać triathlon, nie bój się – nie utoniesz, choć tak wszyscy boją się tego pierwszego etapu. Ale bądź prawie pewien, że jedyne, co musisz utopić to swoje ego.
Triathlon to wielka frajda i duża dawka emocji. Świetna społeczność. To mobilizacja, przyjmowanie i pokonywanie słabości. Wbrew pozorom najważniejsza nie jest meta, ale okres przygotowania do startu, którego w tym roku mnie z różnych powodów, zwyczajnie zabrakło. Decydując się na ¼ IM niczego nie byłam pewna. Cel – ukończenie dystansu i fun na mecie. Czas to kwestia drugorzędna, przynajmniej oficjalnie 🙂 Moja forma „na granicy”. Podjęłam wyzwanie, kierując się sercem. Bo dobrze jest się zatrzymać, by usłyszeć siebie.
Cegiełka do cegiełki
Powrót do treningów po przerwie pod koniec czerwca okazał się arcytrudny. Miałam wrażenie, że cała siła fizyczna po prostu wyparowała, jakbym musiała budować wszystko od nowa. Przepłynięcie 200 metrów na otwartym akwenie sprawiało trudność. Zadyszka! A gdzie 950m? Kilka kilometrów biegiem było jak wejście na Mount Everest. „Głowa” szaleje. Podpowiada różne scenariusze. I to jest właśnie najlepszy moment, żeby zatrzymać całą swoją bezsilność, „podnieść się” i z mozołem, powoli iść do przodu.
Możesz się poddać?
To jest ten moment, kiedy możesz (nie musisz) zgodzić się na każdy scenariusz. Nawet taki, który niektórzy mogą uznać za porażkę. Przecież można zrezygnować przed startem lub zejść z trasy. Świat będzie istniał dalej. To jest ta chwila, kiedy dobrze jest zajrzeć w siebie i zobaczyć, co jest w głębi i czego naprawdę chcesz. Po co startujesz? Może dla wyniku, a może przez te ekstremalne doświadczenia chcesz poczuć, że żyjesz, że coś, co wydawało się nierealne oto staje się faktem. Albo robisz to, bo jest Twoje od początku do końca.
Zobaczyć strach, brak pokory, chęć walki, mobilizację i zgodę na „cokolwiek”. Wulkan sprzeczności. To moment, kiedy warto pójść dalej, choć nie masz pewności, co będzie na końcu. Porażka czy wygrana? Po prostu „płyniesz”, ale nie bezwiednie. Tego właśnie doświadczyłam w tym roku.
Morze niemocy
Startuję w triathlonie, bo lubię. Kocham i nienawidzę ten sport. Kocham, kiedy wymagania, które ze sobą niesie uczą mnie więcej o sobie samej, kiedy dostrzegam bardziej bliskich i ich codzienne zmagania i uczy czekać na wynik. Cierpliwość. Nienawidzę, kiedy zaczyna się wszędzie panoszyć, zabierać czas na to, co kocham bardziej od Tri – rodzinę, inne pasje, spotkania z przyjaciółmi, film, książkę etc.
Tegoroczny start był sprawdzianem pokory i cierpliwości. Lubię wiele rzeczy robić po swojemu. Sama. Jak wielu z nas oczekuję szybkich efektów. Nie ma w tym nic złego. Tym razem musiałam dać się poprowadzić, głównie Marcinowi, ale też swojej intuicji. Pokazać mojemu ego miejsce w kącie. Przyjąć swoją niemoc. Stawiać kroki nie będąc pewna gruntu. Zakumplować się z morzem, którego zaczęłam się uczyć dopiero 10 dni przed startem w Gdańsku. Powoli, bez żadnej gwarancji.
W morzu potrzebowałam prawie całego dystansu do czerwonej bojki, żeby w końcu popłynąć, jak należy. Emocje! Rywalizacja! Chęć bycia „w czubie”! Trzeba to było pogrzebać. Jestem ambitna. To nie było proste. To był wyścig z myślami, zniechęceniem, brakiem sił. Nie myślałam wtedy o mecie. Chciałam po prostu dopłynąć. Kiedy wsiadłam na rower celem było przejechanie trasy, choć wiedziałam, że taki dystans umiem pokonać. Doping dalszych i bliższych znajomych, męża i dzieci. I tylko chwilami przemykało w głowie wspomnienie następnego etapu. Wbiegając na ścieżkę huczało mi w głowie: 10,55km – czy ja to dobiegnę? Wbiegłam na metę obsypana płatkami z róż. Czy mogłam to lepiej wymyśleć? Dzieło miłości.
Nie jestem z żelaza
Kiedy słyszę, że jestem w ¼ Ironman uśmiecham się życzliwie i nie potrafię znaleźć w sobie odrobiny z tego żelaza. Po prostu, jestem sobą. Ukończyłam ten dystans, jak wiele kobiet i mężczyzn przede mną, na dłuższych niż mój dystansach. Kolejni pewnie podejmą wyzwanie.
Chcę smakować życie. Triathlon jest tylko jednym z nich. Wciąga bardzo i daje kopa energii. Dobry, pozytywny. Ale to nie jest danie główne. To ma być środek… Do czego, to się jeszcze okaże.
Aldona Dybuk
Ps. od męża: I ten niepowtarzalny, niesamowity, piękny, cudowny uśmiech. Jak ja bym chciał się nauczyć tak cieszyć każdym etapem triathlonu jak Aldonka 🙂
Uważność, na to co nieoczekiwane
Mozolna droga pod górę ma sens. Można dostrzec więcej. A to, co spotykasz ma wyraźne kształty. Wyostrza się wzrok, bo trzeba bardziej uważać. Patrzeć pod nogi. Jesteś skupiony. Więcej słyszysz, jakby lepiej widzisz. Zatrzymujesz wzrok na szczególe, na tym, co jest blisko, wokół ciebie.
Kiedy we wrześniu wędrowaliśmy w górach, obiektywnie w nie najlepszych warunkach, pośród deszczu i gęstej mgły to właśnie przyroda przywołała mnie do pionu. Pozwoliła żyć chwilą. To było łagodne „przełączenie”.
Wędrowaliśmy ciągle w górę, błoto, kałuże, strumienie deszczu pod butami i żadnych widoków. Żadnej perspektywy, po prostu nic z pozoru ciekawego. Mgła spowiła wszystko. Widoczność na kilka metrów. A jednak za tą mgłą cały czas była przestrzeń, piękne połoniny, szczyty do zdobycia, widoki. Była w tym jakaś głębia. To właśnie mgła trzymała na wodzy rozbiegany, pędzący wzrok. Pozwalała skupić się tylko na tym, co pod nogami, blisko. Kamieniach, liściach, trawach, na bliskiej osobie, na tej wędrówce.
Kiedy droga wiedzie bardzo stromo w dół lub w górę musisz być uważny. Słyszysz swój oddech. Można poczuć siebie. Równina jest dobra dla nabrania sił, wytchnienia, ale chyba jednak wolę się „wspinać” lub schodzić nisko. To zwykle nie jest przyjemne. Budzą się wtedy różne uczucia, emocje, postawy. Często takie, jakich nie chcemy. Ale ten trud, jeśli z nim nie walczyć, ale przejść krok za krokiem jest wielkim sprzymierzeńcem. Cierpliwość.
Kiedy patrzymy daleko w horyzont, żyjemy od wydarzenia do wydarzenia, od celu do celu, można zgubić to, co pomiędzy. Rzadko jest wtedy przestrzeń na coś nieoczekiwanego, bo przecież wszystko jest zaplanowane, ułożone. Nie ma miejsca na nieoczekiwane zwroty akcji, niespodzianki.
Lubię plany, ale bardziej wolę tę niepewność. Zawsze przecież coś może nie wyjść, potoczyć się inaczej. Trzeba wtedy szukać wyjścia gdzie indziej, często w nieznanym otoczeniu, budować na nowo, przełamywać bariery, swoje przyzwyczajenia i wyobrażenia, podejść inaczej. I choć często na początku ogarnia strach i przerażenie, to właśnie jest „miejsce przełamania”. Punkt zwrotny. To chwila, kiedy trzeba puścić pasy bezpieczeństwa, by przylgnąć do serca i pójść za nim.
Rezygnacja jest sztuką. Dzisiaj ma być dużo i intensywnie, jak najwięcej bodźców. Ja wolę intensywnie, ale uważnie.
Kiedy Przemek Trzaska, będąc pod wrażeniem naszych rodzinnych trzech debiutów w triathlonie pytał – Co Wy odkryliście w tym sezonie dzięki triathlonowi? Zatkało mnie. Co ja odkryłam? – pytałam sama siebie. Triathlon pojawił się w moim życiu w ubiegłe wakacje, kiedy dowiedziałam się o starcie Iwony Guzowskiej we Frankfurcie na dystansie Ironman. Później sama Iwona opowieściami o startach sprawiła, że powiedziałam sobie – kiedyś tego spróbuję. To musi być fajne. Aż wreszcie ta dyscyplina sama zapukała do moich – naszych drzwi.
W okresie intensywnych treningów triathlon irytował mnie chwilami do bólu, zabierał czas, spotkania z przyjaciółmi, czas na książkę i gazetę, wyjście do kina, spontaniczne spotkania. Ale w zamian dał organizację, siłę fizyczną, spotkania ze wspaniałymi ludźmi, poznałam lepiej swój organizm, odkrywałam siebie inną, a przede wszystkim dał fun. Ten czas przygotowań wyostrzył wzrok i pokazał inny smak życia. Jednak przede wszystkim dzięki triathlonowi odkryłam, że nie on jest moją pasją i centralnym punktem. Nie żyję dla triathlonu, ale triathlon ma być dla mnie, ma służyć mnie, mojemu rozwojowi, naszej rodzinie. Jeśli tylko zacznie się rozpychać znowu pokażę mu palcem drzwi.
Aldona Dybuk
Jeszcze dla Was, dla siebie zatańczę
Zapisałam się na 1/8 Ironmana w Brodnicy – oznajmiłam rodzicom. O! A co to za pokazy? – zapytała mama. To nie pokazy, tylko zawody. Pół kilometra płynę, później 22,5 rower i 5,3 bieg. Zobaczyłam przerażenie w jej oczach. Tata podskoczył lekko na krześle ze swoim – No wiesz?! Dziecko! Później poszło jak domino. – Ty chyba oszalałaś! To bardzo duży wysiłek. Martwię się o Ciebie!
No tak. Tego mogłam się spodziewać. Wiadomo – RODZICE. Zawsze będą się o nas martwić. A biorąc pod uwagę fakt, że jestem kobietą wagi piórkowej, nie powinno mnie to właściwie dziwić. Ale dla mnie to woda na młyn – pełna mobilizacja! Wróćmy jednak do początków.
Treningi start!
Decyzja była zaskoczeniem nawet dla mnie. Przyszła sama. Nieproszona. Nagle i jest! 5 tygodni do startu. Za mną rok biegania, dwa baseny tygodniowo od miesiąca i rower od wielkiego dzwonu. Plan treningów rozpisany na każdy dzień, raz w tygodniu relaks. Gapię się na niego codziennie. Kolorowe kratki zaczynają mnie przerażać. Chyba za dużo o tym myślę. A może to mój perfekcjonizm, który próbuję poskromić, a on jeszcze bardziej dochodzi do głosu. Tylko ode mnie zależy, czy wpuszczę go do serca. A może po prostu zmęczenie. Czuję, że moje-nasze życie przechyla się nie w tym kierunku. Balans. Jak go złapać? Dzisiaj plan wykonany. Ale jak będzie dalej? Mam wrażenie, że trening za bardzo zadomowił się w naszym życiu. Chwilami zaczyna uwierać jak kamień w bucie. Mam go dość. Wszystko we mnie krzyczy.
Koślawy taniec w wodzie
Maj. W wodzie spędzam dużo czasu. Tu jest najwięcej do zrobienia. To nie ma związku z „moim” pływaniem w jeziorze. Wtedy to ja wyznaczałam dystans. Teraz czuję, że dopiero raczkuję. Jak ja przepłynę 500 m? Czy to pierwszy kryzys? Panika? Zatrzymuję się na trzecim basenie. Nie dam rady!!! Słyszę stanowcze trenera Dawida – Płyń! Chwilami nie wiem, gdzie prawda, a gdzie fałsz. To nie jest tak łatwe jak taniec.
Pierwsze 50 – 25 metrowych – basenów za mną. Wychodzę z wody i nie jestem zmęczona. Sama nie wiem, co mnie tak unosi. Chyba mój mały sukces. To uczucie, że mogę dać radę. Że właśnie zrobiłam milowy krok w przygotowaniach do triathlonu. Ale najważniejsze – poznałam siebie. Kiedy płyniesz kolejny i kolejny basen i wydaje Ci się, że za chwilę po prostu wyskoczysz z wody, bo brakuje powietrza, jeśli nie ulegniesz złudzeniu, panice – wygrałeś. Czuję, że to ja panuję nad moimi emocjami i ciałem, a nie one mną targają. Liczy się tylko „dalej”. Zawsze jednak jest ten procent niepewności. Przecież każdy ma jakieś ograniczenia. Może zdarzyć się coś nieoczekiwanego, co zburzy misterny plan. Trzeba być na to przygotowanym. Nie wiem, czy ukończę triathlon. To wielka niewiadoma. Chcę wystartować i finiszować. Jestem tego pewna.
Rower, bieg i babskie żale
Już wiem, że trasa na zawodach będzie wymagająca. Sporo podjazdów. Ćwiczę więc je po pracy. Ile się da. Czasu brakuje. Ulica Łostowicka – Havla i tak w kółko. Mięśnie palą, ale jadę. Muszę je przyzwyczaić, obudzić. Innym razem górka w matemblewskim lesie wydaje się nie do pokonania. Marcin już dawno zniknął na górze, ja jeszcze się zmagam. Nie odpuszczam łatwo. Górka jest moja. Kolejny etap za mną, a ja pokonuję następny podjazd na coraz twardszej przerzutce. To moje małe sukcesy zapisane w mięśniach i pamięci. Jest dobrze. Czuję satysfakcję. Znowu wierzę, że się uda. I tak na przemian.
Ale w domu jestem coraz mniej obecna. Inaczej niż dotychczas. Marcin, mimo przygotowań do swojego triathlonu, rezygnuje z części treningów. Dzisiaj mój plan jest priorytetem. On jest więcej z dziećmi, kupuje dla mnie odżywki, pilnuje, żebym wzięła witaminy, jak co rano zrobi śniadanie. Jest w cieniu. Wie, że to dla mnie ważne. Moje.
Bieganie odpuszczam najbardziej. Tu zrobiłam już dużo, a 5 km w Tri to niewiele. Ćwiczę zakładkę. Mam siłę. Okazuje się, że drzemie jej we mnie całkiem sporo. Najwięcej w moim sercu. To siła walki, pokonywania mojego własnego zwątpienia. Start zbliża się wielkimi krokami. Rozmowy z dziewczynami z teamu na czacie i te w przeciągu na basenie dodają siły. Bardzo niepozorne. Im też ciężko. One też mają dość. W rozmowach pomiędzy treningami odbywa się największa giełda żali, słabości, relacja z codzienności i zmęczenia. Bo bywa tak, że nie masz siły wstać z łóżka. Ociężałe nogi i ręce, głowa krzyczy – dosyć! Życie weryfikuje nasze plany treningowe. One też mocno trzymają za mnie kciuki!
Ready! Steady! Go!
8 czerwca. Zielone Świątki. Mój start! Jestem dziwnie spokojna. Tylko po reakcji ciała czuję, że adrenalina rośnie. W drodze do Brodnicy wzruszenie. Łzy spływają po policzkach. Czuję, że ja już jestem na mecie. I tysiące pytań w głowie.
Na miejscu spontaniczna zbiórka ze znajomymi, którzy będą się zmagać razem ze mną. Pianka już opływa ciało. Czepek i okulary w dłoni. Ostatnie pozowane zdjęcia. Później oswojenie z wodą. Gotowi na linii startowej. Ruszyłam! Dystans do pierwszej bojki to walka z samą sobą. Wszystko inaczej. Wszystko nie tak. Moja świetna żaba nie wychodzi. Gdzie się podział mój rytm i styl? Mam to w nosie. Zrezygnować? Nie! Płyń! Wraca obraz z basenu. Więc płynę. Byle do przodu – myślę. Po nawrocie już lepiej. Wychodzę! Kiedy biegnę do strefy zmian lekko kręci mi się w głowie. To od nadmiaru emocji. Czuję radość i mobilizację.
Strefa rezerwy
Ściągam piankę. Już jestem gotowa na rower. Zdejmuję z ramy, biegnę i wsiadam za belką. Żadnego czasomierza i kilometrażu. Jestem zdana na własną intuicję. Ta podpowiada ostrożność. To dopiero drugi etap. Po drodze „pozuję” do zdjęć. Jestem w dobrej formie. Słyszę w głowie porady Iwony – pij koniecznie, jak tylko czujesz pragnienie. Przy dojeździe słyszę doping. Odstawiam rower, jeszcze kask i kątem oka widzę Marcina biegnącego wzdłuż strefy zmian. Wiem, że będzie na początku ostatniego dystansu.
Pierwsze 1,4 km biegniemy razem. Krótka wymiana zdań. Samopoczucie. Nogi księżycowe. Krótka kolka, ale jest ok. Syn Dawid czeka z wodą. Suchość w krtani przy 31 stopniowym upale doskwiera najbardziej. Mijam transparent „Aldona z burzy zrodzona”, słyszę głośny doping dzieci i rodziców. Teraz jestem sama, a na końcu meta. Za mało wody. Wodna kurtyna robi swoje. Ostatni kilometr lekko przyspieszam. Stać mnie na więcej, ale jeszcze w to nie wierzę. Przekonam się o tym dopiero za tydzień, na dystansie 10 km, kiedy „złamię” godzinę.
Meta! Gratulacje i kwiaty. Zdjęcia. Jesteś triathlonistką! – słyszę. A do mnie to jakby nie dociera. Fajnie, no i co? Dotarło do mnie za to, że droga przygotowań była ważniejsza od finiszu. Dużo się o sobie dowiedziałam. Czuję się dziwnie. Na Facebook’u gratulacje, a ja jakby w innym świecie. Dopiero po dotarciu do domu głośny okrzyk frajdy i radości stopniowo uwalnia emocje. Naprawdę to zrobiłam! Trochę przy okazji.
Jestem z siebie dumna. Srebrną opaskę z nadgarstka ściągam dopiero we wtorek. Przypinam do naszej rodzinnej tablicy, na której wieszamy bilety i inne pamiątki z fajnych, ważnych dla nas wydarzeń. Są na niej m.in. bilety z koncertu Depeche Mode w Mediolanie czy U2 w Chorzowie. Mam wrażenie, że radość i satysfakcję rozpakowuję jak pudełko wyjątkowych czekoladek. Powoli. Już postanowiłam. Będę wchodzić po kolejnych stopniach triathlonu, bo meta to dopiero początek.
Nie tylko triathlonem żyje człowiek
Pierwsza niedziela po starcie. Tym razem nie należy do mnie. Duma z Bursztynowego Mikrofonu Marcina, a później sprint w butach na koturnie i czerwoną sukienką do kostek w ręku. Majka ma występ z grupą ze szkoły tańca, gdzie razem chodzimy, choć każda na swoje zajęcia. Imprezy prawie się nakładają, więc pędzę ile sił. Marcin z chłopcami w Radiu jeszcze odbiera gratulacje.
Maja będzie tańczyć street dance. Jest świetna. Tak samo, jak ja uwielbia tę formę ekspresji. Zanim stanie na scenie z koleżankami, starszymi o 5 lat, obserwuję innych tancerzy. Jazz w wykonaniu młodych ludzi porywa moje serce, jakbym tańczyła razem z nimi. Taniec! Moja zdradzona miłość.
Ale dzisiaj to wiem. Jeszcze dla was zatańczę. A najbardziej dla siebie. A co później? Mam pełną głowę marzeń.
Aldona Dybuk
Mój home-triathlon wszedł do realu
Stało się! Jest decyzja! Startuję w 1/8 triathlonu 8 czerwca w Brodnicy. Już sama myśl sprawia, że serce bije mi dwa razy szybciej, mam w brzuchu motylki i miliony pytań w głowie. Czuję, że mi słabo, jakbym za chwilę miała stanąć na starcie. I tak oto mój home-triathlon przeszedł z wirtualu do realu. Po prostu wylazł ze mnie.
Przepłynąć, przejechać na rowerze i przebiec. Jedno po drugim. To zadanie na najbliższy miesiąc. W międzyczasie zdążyłam się już przekonać, że bieganie po 10 km na rowerze jest jak stąpanie po księżycu. Przynajmniej przez pierwszy kilometr. Miałam wrażenie, że uczę się chodzić. Później jest już tylko lepiej. Ale na początek jeszcze jezioro. 500 m! Niby dystans niewielki. Jednak kiedy uświadomiłam sobie, że to cały trójbój to prawie trzygodzinny wysiłek, mina mi trochę zrzędła.
Improwizacja na gitarze
Jak przepłynąć pół km? Tylko i aż! Czas nie jest ważny. Byle zmieścić się w tym, który wyznaczył organizator. Jeszcze miesiąc temu takie pytanie w ogóle nie przyszłoby mi do głowy. Przecież tyle razy wypływałam na pełne jezioro. Po prostu. Wchodziłam do jeziora i płynęłam, jak długo i ile chciałam. Ale od tego czasu dużo się zmieniło. Po treningach pod okiem team’u Argonaut wiem, jak się pływać powinno. Teraz moje jeziorowe wyczyny mogłabym nazwać freestylem, do tego dla zaawansowanych. Jak improwizacja na gitarze – cały czas jesteś zaskoczony.
Rowerowa kozetka
A rower? Przecież to trzeba wyjeździć. Kiedy? Pierwszy rowery trening pod okiem mojego osobistego trenera (czyt. Marcin) do łatwych nie należał. Okazało się, że czym innym jest rozmowa w kuchni przy obiedzie lub wspólnej kawie, albo wypad z dzieciakami na dwóch kółkach. Ale już „treningowa jazda” na rowerze do takich przyjemności zdecydowanie nie należy. Dopiero po 13 km schowaliśmy pazury i uzgodniliśmy role. Ja upchałam głęboko niezależność i upór, a w zamian za to „grzecznie” wykonywałam polecenia Marcina. Koniec końców poszło nieźle i kamień spadł mi z serca. Przynajmniej wiem, że na rowerze zmieszczę się w czasie.
U siebie
Tak wiele niewiadomych. Czas jest, choć niewiele. Dystans niby nie duży, a jednak… Czy dam radę? Czy zmieszczę się w czasie? Jak zareaguje moje ciało? Z jednej strony obawy, strach. Z drugiej determinacja i chęć walki, zmierzenia się ze sobą, a nade wszystko z trójbojem, z własnym organizmem pcha mnie do przodu. Jeszcze bardziej, bo będę u siebie. Tak blisko moich rodzinnych miejsc. Czuję mobilizację i wielką pokorę. Bo przecież wszystko może się zdarzyć. Bo nie chcę by ta decyzja zawłaszczyła sobie całe moje i nasze życie. Lubię wolność! Niezależność! Wolność wobec siebie, wobec decyzji i wolność wobec najbliższych. Choć ta ostatnia nie jest łatwa, bo wymaga odwagi.
Wiem, że ten cel jest w zasięgu ręki. Trzeba podejść do niego i do siebie tak jak w relacjach z dziećmi. Łagodnie, ale stanowczo! Wymagać, ale wymaganiem nie zdeptać, „nie zabić”. A nade wszystko zachować czujność. I nie dać się zwariować.
Aldona